Iza ma 30 lat i dwuletnią córkę. Przyjechała do Londynu na początku tego roku, do męża. Wiedziała, że nie będzie lekko i nie jest, ale nie narzeka. Teraz są razem. Żeby tylko warunki do życia były trochę bardziej normalne…
Iza słabo zna angielski, nie może pracować, siedzi z dzieckiem w domu. Jej mąż utrzymuje całą trójkę. Czekają aż państwo przyzna im benefity – na razie nic im nie przysługuje, bo mąż jeszcze nie pracuje odpowiednio długo w Wielkiej Brytanii. To nic, w Polsce też nie było lekko, szczególnie po urodzeniu małej, kiedy Iza musiała zostać w domu i czekać, aż pieniądze przyjdą z Anglii. No i to rozstanie… rozstanie było najgorsze. Dlatego zdecydowała, że przyjedzie – ciężej niż w Polsce nie będzie, tu przynajmniej państwo dba o rodziny…
Problem z mieszkaniem był od początku. Nie można go było znaleźć. Jak ktoś ma kota czy psa to już jest kłopot – a matki z dzieckiem są szczególnie źle widziane. Jakby coś, trudno je wyrzucić, ale jeszcze przy poszukiwaniach, Iza i jej mąż o tym nie wiedzieli – nie mieli pojęcia, że chroni ich prawo. Co prawda czasami tylko w teorii, i tylko w miesiącach zimowych, ale jednak. Dzięki tej ochronie trudno znaleźć pokój do wynajęcia. W końcu się udało. Dom był duży, kilkupiętrowy. „Landlordka”, Polka – pani przed sześćdziesiątką, sprawiała bardzo miłe wrażenie. Po chwili zdawała się być odległą i zapomnianą ciotką, której się od dawna nie odwiedzało. Już na wstępie opowiedziała historię swego złamanego życia i jak to złamanie pokonuje do dziś. Sama jedna, dźwigając świat na własnych barkach. Swój świat i świat swoich dorosłych dzieci. W domu „Landlordki” mieszkali sami Polacy. Całkiem spora grupa. Wszystkim zarządzała ona sama, próbując jakoś sobie w życiu poradzić.
No… ale pokój był, w nieźle położonym miejscu. Opłata stała, dyżury sprzątania, kolejki w kuchni, bo w ogromnym domu mieszkało jeszcze kilku innych lokatorów. Izie to jednak nie przeszkadzało, mieszkała w internacie, w akademiku, na stancjach w czasie studiów, więc doskonale zdawała sobie sprawę z reguł „wynajmowanego życia”. Opiera się ono na najprostszej zasadzie, która obowiązuje nie tylko w zakresie dzielenia lokum – zawsze, przy odrobinie dobrej woli, można się dogadać. Trzeba wytłumaczyć swoje racje, spokojnie porozmawiać i wszystko się ułoży. Niestety już wkrótce okazało się, że „Landlordka” nie wyznawała takiej zasady. Wręcz przeciwnie.
To nie wasza sprawa
Zaczęło się od tego, że z opłat za pokój nie wystarczało na środki czystości. Trzeba było robić zrzutkę. Później była kolejna, bo za duże rachunki. Po kilku miesiącach okazało się, że zawsze jest coś ekstra za co trzeba zapłacić, choć przecież pokój miał mieć wszystkie opłaty wliczone w cenę. Rachunki rosły, lecz temperatury w pokojach nie, bo w połowie lutego „Landlordka” wyłączyła ogrzewanie. Dopóki było ciepło, bo luty był przecież bardzo łagodny w tym roku, Iza nie narzekała, ale w marcu zrobiło się chorobliwe zimno. „Ja to ja, myślała Iza, ale co z moim dzieckiem?”. Próbowała wytłumaczyć, że dziecko, że może chociaż do kąpieli… Przeziębienie gotowe. Iza z mężem, w ostatecznej desperacji, kupili elektryczny grzejnik, który włączają po kryjomu, kiedy robi się naprawdę zimno. Muszą bardzo uważać, na szczęście „Landlordka” jeszcze nie przeszukuje pokoi, ale kto wie czy to się nie zmieni.
Kiedy skończył się problem z ogrzewaniem, zaczął się nowy, bo do „Landlordki” sprowadził się jeden z jej synów. Dobra mamusia natychmiast zastawiła wspólny pokój szafami, zaryglowała wejścia i zabroniła jakiegokolwiek wstępu. Synek nocami balował, wracał nad ranem i spał całymi dniami. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jego żądania, żeby lokatorzy przystosowali się do tego rytmu życia. Jak synek spał nie można było porozmawiać w kuchni, a jak dziecko zaczynało płakać, albo głośniej się bawić – zawsze zaczynała się awantura. Dwuletnie dziecko ma prawo czasem popłakać…, ale chyba tylko na swoim. Na pewno nie w wynajmowanym pokoju, a co gorsza w wynajmowanej kuchni, położonej tuż obok „livig roomu”, w którym nocne balangi odsypia skacowany i dość agresywny syn „Landlordki”.
Po dwóch miesiącach od zamieszkania kłopot zaczął się dosłownie ze wszystkim. Nie można było być w kuchni w ustalonych porach dnia, nie można było korzystać ze wspólnego pokoju, nawet po tym, jak synek nie wytrzymał nerwowo (sic!) i się wyprowadził; nie można było jeść w pokojach, a przygotowywać posiłki tak, żeby być niezauważalnym; nie można był grzać w pokojach. Zawsze należało: uciszać dziecko; zachowywać się tak jakby było się niewidzialnym; nie mieć swojego zdania i ochoczo wypełniać wszelkie rozkazy. Tak, rozkazy. Iza w pewnym momencie poczuła, że się dusi, że jest zakładniczką sytuacji. Miała wrażenie, że jest służącą „Landlordki”, która nie dość, że sprząta i wypełnia sumiennie wszelkie polecenia, to jeszcze płaci jej za tą możliwość. „Musimy coś zrobić, wynieść się jak najszybciej” postanowiła, chociaż z niechęcią wspominała niepewność i stres towarzyszący szukaniu lokum.
Najbardziej dramatyczne było wyrzucenie z domu Gosi, wynajmującej pokój polskiej dziewczyny. Gosia wróciła kiedyś z pracy i zastała dom zamknięty. Stawała się niewygodna. Ciągle czegoś chciała, wszystko jej się nie podobało. Skomentowała fakt, że „Landlordka” regularnie suszy sobie włosy nad jej śniadaniem w kuchni i miesza farby do włosów w miseczkach, w których wszyscy jedzą. Przecież wszyscy wiedzą, że „Landlordce” włosy nie wpadają, a płyn do zmywania wymyje całą chemię i po problemie. Co, koszerne miseczki chce Gosia mieć? Poza tym Gosia robiła w niedzielę schabowe – za głośno.
„Landlordka” zamknęła drzwi, Gosia została w tym co stała, bez pieniędzy, a nawet paszportu. Synek „Landlordki” machał zza szklanych drzwi jej własną torebką. Poszła na policję, ale oni nie mieszają się w takie sprawy, więc wróciła z niczym. Iza, jej mąż i reszta lokatorów próbowali interweniować, to była straszna sytuacja. Usłyszeli tylko „Do sowich pokoi! To nie wasza sprawa! Skończycie jak ta, tam…”. Iza nie chciała ryzykować. Ma małe dziecko, trzeba o tym pamiętać. W obronie Gosi stanął chłopak z „jedynki’, obok. Oddali dziewczynie jej rzeczy. Chłopak, jak tylko znalazł inny pokój, wyprowadził się natychmiast – stwierdził, że z takimi ludźmi mieszkać nie będzie.
Dla ukojenia rozstrojonych nerwów „Landlordka” kupiła sobie pieska, małego yorka. Pies jest uroczy. „Landlordka” uczy go załatwiać się na dworze. W tym celu zostawia drzwi do kuchni otwarte, żeby piesek mógł sobie swobodnie biegać pomiędzy ogrodem a wnętrzem i bezstresowo załatwiać swoje potrzeby. Brak ogrzewania i otwarte drzwi w kuchni stawiają Izę w bardzo trudnej sytuacji, jest na skraju wyczerpania – musi ubierać córkę w kurtkę, żeby zrobić jej śniadanie. Jest wiecznie przeziębiona. Aura nie pomaga – to najzimniejsza wiosna od niepamiętnych czasów, nawet na spacer trudno wyjść, bo ciągle leje. Iza kisi się z córeczką w pokoju.
Wszyscy się na was skarżą…
Po pozbyciu się Gosi małżeństwo z góry, które mieszkało u „Landlordki” od dłuższego czasu, dawało cynk Izie i jej mężowi, że dziewczyna „jedynki” na parterze robi u „Landrordki” w charakterze konfidenta. Iza sama już to podejrzewała, ale nie chciało jej się wierzyć, że taka dziecinada może być uprawiana między dorosłymi. A jednak. Od tego czasu czuje się obserwowana, podsłuchiwana. Dzwoni do przyjaciółek i żali się tylko wtedy jak ma pewność, że „Landlordka” jest poza domem. I jej konfidentka też. Iza czuje, że jakaś pętla zaciska jej się na gardle, nigdy wcześniej nie spotkała się z takim zachowaniem. Przed wyjazdem do Londynu, co prawda, czytała dużo o różnych przypadkach oszustw itd., ale nikt jej nie ostrzegł, że zwykłe wynajęcie pokoju może się wiązać z wykorzystywaniem, a nawet szantażem. Przestała nawet udawać, że słucha opowieści „Landlordki” o jej nieszczęśliwym życiu i jak ona sobie świetnie w tym nieszczęściu daje radę, nie siliła się na piękne słowa – sprzątała po sobie i wykonywała inne polecenia, mniej lub bardziej zasadne.
Od incydentu z Gosią zaczęła gardzić „Landlordką”. Takie nastawienie nie pomaga, naturalnie i po krótkim czasie „Landlordka” „z przykrością musiała zawiadomić” Izę i jej męża, że nie są już w tym domu mile widziani, bo inni lokatorzy skarżą się, że ich dziecko jest za głośne. Kiedy Iza to usłyszała, coś w niej pękło i po raz pierwszy przemówiła w swojej obronie. „Zróbmy spotkanie, niech każdy powie komu moje dziecko przeszkadza”. „Landlordka” wymigiwała się, że absolutnie nie może tego zrobić i zdradzić, kto się skarży – „tak się nie robi, pani Izo…”.
Iza wie, że nikt z lokatorów (no, może oprócz konfidentki) się na nią nie skarżył, bo ze wszystkimi jest w dobrej komitywie. Na bieżąco załatwiają sprawy między sobą – nie ma konfliktów, rodzą się nawet przyjaźnie. Trudno będzie się rozstać, bo fajna paczka się zgrała pod nosem „Landlordki” – życie towarzyskie rozkręca się te na dwie godziny dziennie, kiedy „pani na włościach” idzie do pracy – do sprzątania domów. Wszyscy i tak planują się wyprowadzić, jak nie w tym miesiącu, to w następnym. Może następnym razem trafi się na kogoś normalnego…
Historia Izy nie jest pojedynczym przypadkiem. Każdy bodaj polski migrant ma na swoim koncie zaliczoną potyczkę z „landlordem”, który nie zawsze bywa uczciwy. Niestety zdarza się, że nieuczciwi wynajmujący zdarzają się i wśród Polaków, a to od nich nowoprzybyli najchętniej wynajmują pokoje, naiwnie wierząc, że „swój krzywdy nie zrobi”. Wychodzi, jak wychodzi.
Dziś Iza może mówić o swoich przeżyciach z większym dystansem. Jeszcze kilka tygodni temu bała się opowiedzieć swoją historię, była zaszczuta, bała się wyrzucenia na bruk. A co jak ktoś mnie rozpozna? Doniesie? Kto mi wtedy pomoże? Bo o pomoc trudno. Jednocześnie bardzo chciała podzielić się swoimi doświadczeniami, wiedząc, że takich jak ona jest więcej.
I to wygrało.
Historia oparta na faktach, imię bohaterki zostało zmienione.