26 sierpnia 2012, 10:36 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Moja mała stabilizacja

Co robi polski aktor w Manchesterze? Czasem króciutkie filmy, z własnej inicjatywy i produkcji, ale za to po angielsku. Zawodowo pracuje jednak na barze, bo trzeba funkcjonować, płacić rachunki, jak każdy. Dopiero niedawno, po raz pierwszy, Paweł od kilku lat znowu zagrał po polsku. Był Majtkowskim w „Perłach PRL—u”. Reżyseria: Helena Kaut-Howson. Trupa: Sceny Poetyckiej.

– Grałeś w Polsce? – Narzekać nie mogłem. Skończyłem PWST we Wrocławiu i kilka lat po studiach jeszcze pracowałem, brałem udział w telewizyjnym programie, był epizod w filmie oraz w trzech serialach, ale przede wszystkim, grałem w teatrach. Wrocław, Legnica, Wałbrzych… Powiedzmy, siedem tytułów w sezonie. W pięciu, sześciu teatrach. Kiedy jest się wolnym strzelcem, bez stałej pensji i ubezpieczenia, trzeba bardzo dużo grać, w związku z czym, nie ma czasu próbować. Reżyserzy nie chcą z takimi aktorami pracować. Teatr nie dawał z kolei gwarancji, ile razy będzie dany spektakl eksploatował, więc kiedy wychodzi na to, że gra się tylko dwa, trzy razy w miesiącu, nie można się z tego utrzymać. Wtedy człowiek jest zablokowany i ja właśnie byłem. Wyjechałem więc na wakacje z myślą, że dorobię.

Trafiłem pod Manchester, do małej wioski, gdzie najbliższy autobus i kiosk z gazetami był pół godziny piechotą, mieszkanie bez internetu, za to wokoło barany. Przez wakacje było świetnie. Zdecydowałem więc, że można by odłożyć więcej, ale jak wróciliśmy z kumplem na dłużej, Anglicy przywitali nas zupełnie inną umową. Praca ze splitem, czyli 10-14 i od 17 do końca. Mieszkaliśmy nad pubem, w którym po skończeniu naszej pracy często nadal trwała impreza. Wytrzymałem osiem miesięcy i wyjechałem do Manchesteru, który był najbliższym miastem. Czy próbowałem tutaj grać? Oczywiście, dalej próbuję. Miałem kilku agentów, ale tu jest zupełnie inny system, który daje mniej nadziei, zaś kiedy działa się na własną rękę, jest to zajęcie hobbystyczne.

W perspektywie dwóch krajów

Paweł Zdun na deskach Teatru Współczesnego we Wrocławiu w "Zwycięstwie".
Paweł Zdun na deskach Teatru Współczesnego we Wrocławiu w "Zwycięstwie".
Kiedy pracowałem w pięciu teatrach i miałem, powiedzmy, piętnaście spektakli w miesiącu, licząc się z faktem, że w kolejnym mogę mieć ich tylko trzy, musiałem zrobić budżet na trzy miesiące by kupić parę butów. Ale poza butami i tym, że tutaj po prostu je wyrzucam i kupuję nowe, jest tęsknota. Za językiem, bo aktor to przecież także gadanie. Za literaturą i kontekstami, które rozumieją tylko Polacy. Za teatrem, który moim zdaniem jest ciekawszy niż angielski. Moim wymarzonym był Teatr Współczesny we Wrocławiu, ale nie miałem odwagi porozmawiać z dyrektorem twarzą w twarz, powiedzieć: chcę tu grać. Tam spotkałem po raz pierwszy Helenę. Reżyserowała „Zwycięstwo” Howarda Barkera, w którym dostałem propozycję zastępstwa. Był to mój pierwszy spektakl w tym teatrze, potem było ich sporo, ale zawsze grałem gościnnie. A kiedy wyrwałem się z wiejskiego pubu, to spotkaliśmy się znowu, w szkole teatralnej przy Manchester Metropolitan University, gdzie byłem jej asystentem podczas realizacji „Innocent”. Później zaprosiła mnie do współpracy w „Skąpcu”, w The Royal Exchange, jednym z dwóch teatrów w Manchesterze. Również poprzez kontakt z Heleną, lepiej zrozumiałem życie w perspektywie dwóch krajów. Jest się tu i tam, i ani tam, ani tu. Nie w połowie, ani w trzech czwartych, bo tego nie da się jakoś podzielić. Od Heleny nauczyłem się ogromnej pokory i zaufania. Nie jestem typem aktora, który wydziera sobie miejsce na scenie. Masz całą! Co mam do zrobienia i tak zrobię. Ale chodzi o to, by wypełnić swój moment dobrze, by postać była prawdziwa, widzowie w nią weszli i uwierzyli. Chciałbym grać, bo strasznie kocham ten zawód i bardzo brakuje mi tego, że go nie uprawiam tylko siedzę na barze i polewam piwo tudzież robię rachunki, ale nie mam pokusy, by pchać się łokciami, bo inaczej nie zaistnieję. Jestem temu przeciwny, dlatego że mogę nie mieć racji. Nie na tym świat stoi. Wreszcie jak się chce, to przecież zawsze można, a rozgraniczenie na projekty profesjonalne i amatorskie polega w gruncie rzeczy na prostym podziale: płacimy, albo nie. Moi znajomi, angielscy aktorzy, też pracują na barze, nie mają nazwisk i też jest im ciężko, a jeśli grają, to za pół darmo, ale złapaliśmy kiedyś tego bakcyla i nie sposób o nim zapomnieć. Na próby do „Pereł PRL-u” dojeżdżałem. Brałem wolne kosztem wakacji, albo zarobku, ale jest to moja pasja i pierwszy projekt po polsku od kilku lat. A człowiek przecież tęskni i do języka, i do sceny, spotkania z ludźmi. Cała reszta jest wtedy nieważna i to rozpychanie się… co tam rozpychanie, mogę powiedzieć na scenie „dzień dobry” i czuć się szczęśliwym. Profesorka od dykcji w studium przy teatrze muzycznym w Gdyni, pani Bogumiła Toczyska, kiedyś powiedziała do mnie w ten sposób: słuchaj Zdun, nieważne co będą mówili, ważne żeby mówili. Nie mówią, to cię nie ma. Z drugiej jednak strony, są rzeczy ważniejsze. Na przykład? Życie, samo w sobie. Jest tyle innych rzeczy wokoło.

Bardzo ważne było dla mnie spotkanie ludzi ze Sceny Poetyckiej. Nauczyłem się od nich, że da się żyć bez aktorstwa, nie popadając w zwątpienie, że już nigdy nic się nie wydarzy. Jednocześnie, nie chciałbym sobie mydlić oczu, wyznaczać cele, które są bardzo trudne do osiągnięcia. Żyjąc w Polsce, planowałem, teraz prawie już tego nie robię, nauczyłem się elastyczności. Nie czuję się emigrantem, ale też nie czuję się nigdzie. Nie wydaje mi się też, bym coś porzucił, opuścił. Na pewno to, co trzeba zrobić przed wyjazdem, to się porządnie zastanowić. Jest to wielki wysiłek, z którego wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, wierzą w opowiadania o kokosach, które się należą i mają przyjść łatwo. „Należy mi się”. Jest to obecne w naszej mentalności, chyba nie tylko mojego pokolenia, które ukształtowało się na przełomie, jest więc trochę złamane, znajduje się jakby „pomiędzy”. Ani w tamtym systemie, ani w tym. Tego jeszcze nie było, jak dorastaliśmy, kończyliśmy szkoły, jak były perspektywy i marzenia. To chyba stąd kradnie się ten papier toaletowy po hotelach, że uszczknąć można chociaż tyle.

Teraz, po tych pięciu latach, bar nie jest zły, ale na początku – był. Teraz już jestem i menedżerem, i barmanem, więc jakby go prowadzę, a to, że jestem aktorem, nie ma na barmana większego wpływu. I tak się oczywiście zastanawiam: być jednak w Polsce, czy nie być? Kiedy tam przyjeżdżam, to się boję. Jest niestabilna i dokonuje się jakby powrót socjalistycznej propagandy. To, co się mówi w mediach, a to, co jest w rzeczywistości, jakie są emerytury moich rodziców, to jest zakłamanie, więc myślę sobie, co będę tam robił? Jeżeli nie będę aktorem, dobrze zarabiającym, to stanę za barem? I gdzie, w Puławach, za tysiąc złotych? To jest właśnie ta różnica, bo tutaj mam jednak już swoją małą stabilizację.

Opowiadał: Paweł Zdun

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_