Ks. Tadeusz Kirschke
Jako wychowanek Jezuitów i działacz Sodalicji Mariańskiej zarówno przed wojną w Wilnie, jak i po wojnie w liceum w Szkocji, po dostaniu się na studia w Londynie, ciążyłem do Katolickiego Hospicjum studenckiego na 21 Earl’s Court Square, prowadzonego przez Veritas. Ciążyłem też dlatego, że chciałem mieć pełne utrzymanie, bo nie znosiłem i nadal nie znoszę gotowania dla siebie, a w Hospicjum było względnie niezłe jedzenie, choć często powtarzała się pieczeń, chyba końskiego pochodzenia. Poza tym mieszkał już tam mój brat i była tam dobrze zaopatrzona w czasopisma świetlica, finansowana przez dalekiego kuzyna cara Mikołaja II, ks. Rafała Elstona-Gogolińskiego, który zarządzał jakimś katolickim funduszem amerykańskim.
Veritas był wówczas wielką organizacją – wydawnictwo, tygodnik „Życie”, Hospicjum św. Stanisława, koło Seniorów, Koło Studenckie, Fundacja Veritas. Nad tym wszystkim dominował wysoki i postawny ks. Stanisław Bełch i inż. Wojciech Dłużewski. W środowisku tym było wiele rodzin ziemiańskich i arystokratycznych, jak Baworowscy, Czosnowscy, Dzierżykraj-Morawscy, Fudakowscy, Giedroyciowie, Grocholscy, Tyszkiewiczowie i Wańkowiczowie, Ale ks. Bełch nie poddawał się ich wpływom i szokował ich niekiedy celowo wycierając nos palcem, lub biorąc z talerza rękoma coś, co powinno się brać widelcem.
Odnosiłem wrażenie, że w tym środowisku katolicy dzielili się na dwie grupy, tych jak oni, predystynowanych do zbawienia i pozostałych, których szanse do zbawienia były nieco wątpliwe.
I właśnie w tym czasie, kiedy tam znalazłem się, przybył do pomocy ks. Bełchowi, chyba z polecenia biskupa Gawliny, szczupły, niewielki ks. Tadeusz Kirschke, w wyszarzałym mundurku kapitana, który niedawno przybył wraz z 2 Korpusem z Włoch i angielskiego jeszcze nie znał, choć po francusku, niemiecku i włosku mówił biegle.
Pomimo, że zamierzałem, nie od razu zapisałem się do studenckiego Veritasu i czym bardziej odwlekałem, tym bardziej tamtejszy katolicyzm nie podobał mi się. Odnosiłem wrażenie, że w tym środowisku katolicy dzielili się na dwie grupy, tych jak oni, predystynowanych do zbawienia i pozostałych, których szanse do zbawienia były nieco wątpliwe. Ks. Bełch usiłował temu przeciwstawiać się, ale nie miało to większych skutków. Stopniowo stawałem się coraz większym krytykiem Veritasu, kpiłem z nich i chociaż mieszkałem tam szereg lat, bo było mi wygodnie, bardzo rzadko brałem udział w dość intensywnym życiu towarzyskim studenckiego Veritasu. Wówczas mój świat damski był raczej angielski. Ale opłaty za mieszkanie i utrzymanie uiszczałem skrupulatnie, żeby nie stwarzać okazji do dania mi wymówienia.
Pod koniec 1948 r. ks. Bełch wyjechał do Stanów Zjednoczonych i patronat nad Veritasem objął ks. Kirschke. Z Jego wielu ciekawych opowiadań przy stole jadalnym zapamiętałem jedno, jak to przed wojną w północnej Francji, po niedzielnej sumie przyjechał na plebanię parą koni zamożny gospodarz – Polak, po księdza do chorego. Z pieczołowitością niedawno wyświęconego, ks. Kirschke zabrał Najświętszy Sakrament, ale po przybyciu na farmę zapytał, gdzie jest chory. Farmer, który go przywiózł, stwierdził, że to właśnie on. Położył się do przy gotowanego w tym celu łóżka, kazał żonie zapalić gromnicę, wyspowiadał się z całego życia i przyjął Komunię św. Potem ubrał się, odwiózł księdza na plebanię, odprzągł konie, położył się do łóżka i… umarł. Przytaczał to ks. Kirschke, jako przykład przewidzenia własnej śmierci przez człowieka będącego w stałym kontakcie z naturą.
Nie pamiętam jak to się stało, że w 1940 r., ks. Kirschke wraz z 2 Dywizją Piechoty nie przeszedł do Szwajcarii, gdzie ta dywizja została internowana. Pisał kiedyś o tym redaktor „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” Andrzej Czyżowski, który znał ks. Kirschke z 1940 r. Coś mi się przypomina, że ks. Kirschke został wysłany motocyklem na patrol i niespodziewanie dostał się w ręce niemieckie. Wysłano Go do obozu oficerskiego w Murnau koło Monachium.
W lokalnej gazecie niemieckiej ukazała się notatka, iż 23 maja 1943 r. na parafialnym cmentarzu katolickim został pochowany polski gen. Julian Zulauf. Kondukt pogrzebowy prowadził polski kapelan ks. Kirschke. Z polskiej strony uczestniczył gen. Rómmel (jeszcze w 1918 r. występował, jako baron von Rummel) i płk Lichtenstein. Natomiast armię niemiecką reprezentowali Hauptman Oleszko i Oberleutnant Gajdzinski.
Później przebywał ks. Kirschke w obozie koncentracyjnym i kiedyś, w czasie rozmowy o kacetach przy stole jadalnym w hospicjum, stwierdził, iż ktokolwiek przetrwał w kacecie rok lub dłużej musiał być na jakiejś uprzywilejowanej funkcji obozowej. Biorący udział w tej rozmowie Leszek Klimek (ówczesny działacz „Merkuriusza”), który przebywał w kacetach przez prawie całą wojnę, nie zareagował na to stwierdzenie.
W kancelarii Veritasu pracowała absolwentka uniwersytetu w Edinburghu panna Garbolewska, która organizowała veritasowe potańcówki przeplatane modlitwami. Wiadomo było, iż interesował się nią „wół roboczy” wydawnictwa Veritas Wojciech Dłużewski, znany w hospicjum, jako „inżynier non consumatum”. Ożenił się on dopiero na łożu śmierci, ale z kimś innym. Niespodziewanie gruchnęła wiadomość, iż Garbolewska zaręczyła się z Teosiem Mrozowskim, który „zbytnio Panu Bogu nie dokuczał”. A Teoś pochodził z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Jego o wiele starsza siostra, znana aktorka, wyszła za mąż za Toeplitza zamieszkałego we Włoszech i podczas drugiej wojny światłej mieszkała w prawdziwym zamku. Przez czynniki włoskie załatwiła legalny przyjazd Teosia przez Berlin do Rzymu. Jeszcze przed zakończeniem wojny wstąpił Teoś do 2 Korpusu i wraz z braćmi Dzierżykraj-Morawskimi, którzy też mieszkali w hospicjum, był na podchorążówce broni pancernej. Kiedyś, już po zaręczynach, przyszedł Teoś nieco zaspany na śniadanie do jadalni Hospicjum z kopertą w ręku, wyraźnie ze znaczkami włoskimi.
Więc ks. Kirschke zapytał Teosia, czy siostra nie żąda zbadania krwi? Teoś odpowiedział, że nie, ale właściwie krew trzeba by zbadać, bo to nigdy nie wiadomo. Na co ks. Kirschke stwierdził, że został źle zrozumiany, gdyż jego pytanie dotyczyło wyjaśnienia, czy narzeczona była „niebieskiej krwi”, czym mogła być zainteresowana siostra Teosia.
Później krążyło po hospicjum pytanie: dlaczego ślub Mrozowskich miał miejsce 22 grudnia? Odpowiedź brzmiała: dlatego, że noc z 22 na 23 grudnia była najdłuższa w roku.
W pewnym okresie, w katolickim tygodniku „Życie” redagowanym przez Jana Tokarskiego, którego ks. Kirschke znał z Murnau, ukazało się parę artykułów negatywnie oceniających komunizm i Sowiety wraz z jednoczesnym wynajdywaniem jakichś niewielkich cech pozytywnych. Kiedyś przy stole zaatakowałem tego rodzaju wypowiedzi, zapytując jednocześnie, jakiemu celowi ma to służyć. Wywiązała się zaciekła dyskusja. Ksiądz Kirschke zdenerwował się, ja natomiast wyjątkowo pozostałem względnie spokojny. Wreszcie w zdenerwowaniu ks. Kirschke powiedział, że w Watykanie wiadomo, że Lenin wyspowiadał się przed śmiercią. Odpowiedziałem na to drwiąco, że widocznie jedynie księdzu i komuś w Watykanie jest znana ta tajemnica. Nie wiem, o co chodziło, ale po tej nieprzyjemnej dyskusji przestały ukazywać się w „Życiu” tego rodzaju artykuły. A stosunki między ks. Kirschke i mną pozostały nieco chłodne aż do końca.
Niespodziewanie gruchnęła wiadomość, że ks. Kirschke odchodzi do Monachium. Jedni sądzili, że to promocja, a inni, że odstawienie na boczny tor z powodu zbyt wielkiej popularności w Londynie.
Ksiądz Kirschke był niewątpliwie wybitnie inteligentnym duchownym. Szkoda, że obecnie w polskim Kościele tacy księża nie są popularni. Brał on czynny udział w intelektualnym życiu polskiego Londynu. Interesował się literaturą, prasą, teatrem i w szybkim tempie stawał się coraz bardziej popularny w wyższych sferach Londynu. Za Jego czasów zaczął się zmieniać charakter studenckiego Veritasu, który stawał się coraz bardziej ekskluzywny, faworyzując synów i córki generałów, pułkowników, ministrów, profesorów i hrabiów, co mnie całkowicie nie odpowiadało.
Coraz bardziej popularne kazania ks. Kirschkego w wypełnionej Brompton Oratory były niekiedy upiększane anegdotami, jak na przykład opowiadanie o zaręczonej parze, która zginęła w wypadku samochodowym. Kiedy stanęli przed św. Piotrem, to prosili o udzielenie ślubu, bo chcieli iść do nieba, jako para małżeńska. Św. Piotr zgodził się i kazał zaczekać zanim przybędzie do bram niebieskich ksiądz katolicki. Narzeczeni czekali dzień, dwa i nic się nie działo, wiec poszli z zapytanie do św. Piotra. Odpowiedział on, iż byli rabini i popi, i nawet jakiś mułła, ale księdza katolickiego jeszcze nie było.
Niespodziewanie gruchnęła wiadomość, że ks. Kirschke odchodzi do Monachium. Jedni sądzili, że to promocja, a inni, że odstawienie na boczny tor z powodu zbyt wielkiej popularności w Londynie. Wkrótce powrócił ks. Bełch ze Stanów Z jednoczonych, nie podobał mu się ówczesny studencki Veritas, więc założył Juventus Christiana, dla następnego już pokolenia, ale bez większego powodzenia. Za wyjątkiem tego, że na jednej ze skromnych potańcówek poznałem swoją przyszłą żonę, z którą przeżyłem szczęśliwie 56 lat.
Kiedy po latach przyjechał ks. Kirschke na emeryturę do Londynu, kazania jego były zupełnie inne. Zamiast przemówień o charakterze oratorskim, jak kiedyś, odczytywał wystudiowane przemówienia, jak przed mikrofonem. Wkrótce zaniemógł i ulokował się u angielskich Nazaretanek na Hammersmith, gdzie po szeregu lat dokonał życia. Mam nadzieję, że odwiedzali go tam dawni entuzjaści z Veritasu.
Zbigniew S. Siemaszko
*Reminiscencje sprowokowane wspomnieniem o ks. Kirschke (Tydzień Polski, 2 września 2012).
Izabela Sobańska-Kirschke
Z zainteresowaniem i przyjemnością przeczytałam ten tekst. Ks. Tadeusz Kirschke był bratem mojego śp. teścia i stryjem mojego śp. męża a przez to stryjecznym dziadkiem moich dzieci. Osobiście poznałam go podczas krótkiego pobytu w Londynie w 1981 roku. Było to to krótko po Jego powrocie z Monachium do Londynu. Dla mnie tych kilka dni spędzonych razem było niezwykłym przeżyciem. Podczas czasu spędzonego razem pokazał mi „pół Londynu”, zabrał do „Ogniska”, POSK-u. Zapamiętałam Go, jako skromnego, bardzo inteligentnego i obdarzonego uroczym poczuciem humoru człowieka. W pamięci dość licznej rodziny mieszkającej w Poznaniu, tak za życia i po śmierci był kimś wyjątkowym i takim pozostał. Teraz kładziemy kwiaty i zapalamy znicze na grobie, w którym spoczywa wraz ze swoimi siostrami na cmentarzu miłostowskim w Poznaniu z nadzieją, że żyje w pamięci wielu jeszcze ludzi, o czym to co powyżej zaświadcza.