Andrzej Sławiński przewodzi Funduszowi Inwalidów Armii Krajowej już kilkanaście lat. Przejął obowiązki od Haliny Martinowej, która jednak do końca życia była w pracę Funduszu zaangażowana. Założył go przeszło 60 lat temu generał Bór-Komorowski, a jego żona Irena była pierwszą, która organizowała zbiórki pieniędzy na rzecz pozostałych w kraju i żyjących w biedzie weteranów największej podziemnej armii II wojny światowej. Zesłani na społeczną banicję, pozostawali na marginesie: światopoglądowym, zawodowym, społecznym. Oczywiście, że nie dotyczyło to wszystkich. Jak nie wszyscy, wbrew częstej na emigracji opinii, dorobili się tutaj majątku, w postaci przysłowiowego domu na Ealingu, czy wyedukowanych dzieci, słabo mówiących po polsku. Faktem jest jednak, iż żyją w Polsce ludzie, o których Państwo nie chce, lub w swej słabości nie potrafi zadbać, mimo iż był czas, gdy chcieli oddać za nie swoje życie. Ogromna akowska społeczność, która wybrała emigrację, miała świadomość losu tych jej członków, którzy wybrali ojczyznę. Przez wiele lat, pomoc utworzonego z myślą o nich Funduszu, polegała na wysyłaniu do kraju paczek, zawsze w okolicy grudnia, aby dotarły na Boże Narodzenie. Z czasem zdecydowano się, zamiast paczek, wysyłać konkretne sumy pieniędzy. Dzisiaj Fundusz pomaga grupie około dwustu osób, jednorazową zapomogą w wysokości stu funtów. Niewiele? A dla autorów listów, którzy proszą i dziękują za wsparcie, to kwota, na którą czekają.
W stu funtach mieszczą się niezbędne leki. Opał na zimę. Zaległa opłata za prąd. 17 marca odbędzie się na Devonii spotkanie, podczas którego Andrzej Sławiński przeczyta listy, opisujące problemy, z jakimi borykają się ich adresaci. Dzisiaj, wspierani są z Anglii przez kruszącą się grupę najstarszych, których od kilku lat wspomagają w zbiórce młodzi emigranci, zrzeszeni w organizacji Poland Street. Spotkamy ich w polskim ośrodku w Londynie, ale i pod kościołami. Co roku pada więc ta sama prośba: wspomóżmy w marcowej zbiórce Fundusz Inwalidów Armii Krajowej, zachowując tym gestem wspólnotę ludzi, okrutnie oszukanych przez pomagierów dzielenia świata na strefy wpływów.
Andrzej Sławiński ma tylko jedno zdjęcie z Powstania Warszawskiego. Nie należy ono zresztą do niego, lecz widnieje na okładce książki, w której dzień po dniu, streszczone zostały losy zgrupowania, którego był członkiem. Na zdjęciu jest on wśród ludzi, którzy podejmują, skazaną na porażkę, próbę wydobycia spod zwałów gruzu ofiar bomb, które spadły na siedzibę Arbeitsamtu. Urząd ten mieścił się w przedwojennym gmachu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Dzisiaj pozostała po nim jedynie nazwa ulicy: Kredytowa.
– Miałem 13 lat, gdy wstąpiłem do konspiracyjnego harcerstwa, ugrupowanie nazywało się „Zawisza”, dla chłopców do 15 roku życia. Nie mogłem się doczekać, by przejść do etapu „Bojowej Szkoły”, bo to już oznaczało wyszkolenie wojskowe, mały sabotaż i od razu trafiało się do plutonu AK. Co to była za radość i duma, że w wieku 15 lat, człowiek był żołnierzem Armii Krajowej! Jak przyszło powstanie i żeśmy się zebrali, myślałem że się rozpłaczę, tak mało było broni i amunicji. Pistolet przydzielano, kiedy się szło na placówkę, z przeznaczeniem, że nie wolno strzelać, chyba że do Niemca i celnie – opowiada Andrzej Sławiński. Był w Śródmieściu, pluton 101, Zgrupowanie Bartkiewicza. W jednym, tym samym dniu powstania, zginął dowódca plutonu, dowódca drużyny i dowódca sekcji, bardzo dobry kolega. Z rodzicami udało mu się spotkać kilka razy, ale potem kontakt się urwał, wznowiony dopiero listownie, z jenieckiego obozu. W listach pisano, że ojcu pana Andrzeja życie uratował złodziej. Kiedy szpital, w którym leżał, zaczął się palić, wszyscy uciekli, a on został, bo był ranny w nogę i nie mógł chodzić. Myślał, że spali się wraz ze szpitalem, ale przyszedł złodziej, by ukraść cokolwiek i udało się go ubłagać. Złodziej wziął rannego na plecy, wyniósł na ulicę i poszedł.
Głód
Najpierw zjedli wszystkie konie. Na całe szczęście w Warszawie było dużo koni. Potem psy i koty. Łapali je i zabijali. Kiedyś przyszła jakaś zapłakana pani, która nie miała nic do jedzenia dla psa i sama głodowała, więc prosiła: zabijcie go dla mnie. Potem nie było już psów i kotów. W ostatnich tygodniach powstania, gotowało się zupę z jęczmienia, odkrytego w browarze. Zupa nazywała się „pluj”, bo jadło się i wypluwało łuski. Potem już w ogóle nic nie było. Ani broni, ani amunicji, ani jedzenia i kiedy przyszła kapitulacja, powstańcy poszli do niewoli.
– Szliśmy pieszo do Ożarowa. Co to była za radość, że chłopi wystawiali nam przy drodze kubły z gotowanymi kartoflami. W Ożarowie załadowali nas w towarowe wagony i wywieźli do Łambinowic, gdzie był największy chyba na świecie niemiecki obóz dla jeńców, w większości sowieckich. Jak weszliśmy do tego obozu, to bardzo długo szliśmy, a po obu stronach drogi rozciągały się same pola. Patrzymy, a w ziemi wykopane były dziury, w których trzymano sowietów. My byliśmy uprzywilejowani, zajęliśmy baraki. Sowieci pracowali i kradli z obozowych magazynów, co tylko mogli, więc handlowało się z nimi: chleb za papierosy, za zegarki. Po miesiącu znowu załadowali nas do wagonów i wywieźli do drugiego obozu, bliżej Drezna. Tam było dużo Anglików i Amerykanów, którzy mieli obozowy raj na ziemi. Musieli ciągle grać w futbol, żeby za bardzo nie utyć, dostawali tyle paczek z Czerwonego Krzyża: corned beef, mleko w proszku, kakao, czekoladę. Amerykanie płacili ogromne fundusze do CK, więc dostawali paczki co dwa tygodnie. Francuzi płacili dużo mniej, więc dostawali tylko jedną paczkę na miesiąc. Polacy dostawali jedną paczkę na dwa miesiące, a sowieci nie dostawali paczek w ogóle, bo nic nie płacili.
Kiedy powiedziano nam, że zostaniemy wysłani do obozów pracy, Niemcy puścili plotkę, że będziemy dostawali dwa gorące posiłki dziennie. No to myśleliśmy, że warto. Zawieźli nas do fabryki fajansu, koło Meissen, gdzie rozładowywaliśmy wagony z węglem i gliną. Rano dostawaliśmy kawę, kawałek chleba i małą kostkę margaryny, potem talerz szarej zupy i jeszcze jeden wieczorem. Byliśmy tam prawie pięć miesięcy. Raz na kilka tygodni brali nas do łaźni, podziwialiśmy nawzajem swoje szkielety. Aż odkryliśmy wreszcie, co dawali nam do jedzenia. Ktoś poszedł pracować do kuchni, gdzie zauważył kartony, na których było napisane „namiastka kartofli”. Takie to było „lepsze jedzenie” – opowiada Sławiński.
Byli w tej części Niemiec, gdzie pod koniec wojny, z jednej strony zbliżali się sowieci, a z drugiej Amerykanie. W połowie kwietnia 1945 r., powstańcom zapowiedziano ewakuację. Jak słychać było artylerię z zachodu, Niemcy pędzili ich na wschód. Jak huczało ze wschodu, pędzili na zachód. Wreszcie skierowali ich na południe, w stronę Sudetów, gdzie SS miało stoczyć ostatnią walkę. Szli już trzy tygodnie, a na głowę przypadały trzy kartofle dziennie. Jak się zatrzymywali, szli do chłopa, prosili o garnek i wodę, i gotowali je na papkę. W ostatnim dniu wojny, jeńcy zauważyli w rowie rozbitą ciężarówkę. Pod siedzeniem kierowcy odkryli skarb: puszki wieprzowych konserw i paczki cukru. Usiedli w rowie i jedli. Najpierw mięso, potem cukier. A potem zobaczyli hordy czerwonoarmiejców.
– Na czołgach, wozach, samochodach i motocyklach, z krzykiem i śpiewem. Nie spełniły się nasze nadzieje, że trafimy do Amerykanów. Doszliśmy do jakiegoś miasta i zajęliśmy pusty dom, willę niemieckiego generała, bo Niemcy, jak tylko zobaczyli sowietów, zaraz uciekli. Wysłaliśmy patrole, żeby zdobyć jedzenie. Rosjanie pozwolili nam pójść do magazynów wojskowych i zabrać, co zechcemy. Koledzy przynieśli konserwy, suchary, wódkę, słodycze, czekoladę i papierosy. Całą noc jedliśmy, piliśmy i chorowaliśmy. A przez ten pierwszy dzień po wojnie, w mieście działy się rzeczy straszne. Sowieci rabowali, gwałcili kobiety, krzyczeli i niszczyli. Następnego dnia: cisza i spokój, a na ulicach patrole sowieckiej żandarmerii i niemieckich komunistów, cywili z czerwonymi opaskami. Nam powiedzieli, że musimy czekać, aż przygotują transport do Polski, dlatego zrobiliśmy naradę. Było nas około 40 osób. Wszyscy z powstania. Połowa zdecydowała, że wróci do Polski, ale nie z sowietami, tylko na własną rękę. To byli tacy warszawscy cwaniacy, złodziejaszki. Poszli w teren, ukradli chłopom traktory z przyczepami, nakradli, obładowali te przyczepy, wsiedli i pojechali do Polski. Nasza połowa zdecydowała, że musi się dostać do Amerykanów i wymyśliliśmy bluff: poszliśmy na zachód. Ciągle byliśmy w jenieckich mundurach, wyfasowanych w obozie, amerykańskich mundurach z I wojny światowej. Środkiem drogi jechali sowieci i ciągle nas pytali, co my za jedni. A skoro słyszeli, że Polacy, to pozwalali nam iść, bo mówiliśmy, że idziemy do Polski. Sześć razy nas zatrzymywali i żaden, nawet oficer nie wiedział, gdzie wschód, a gdzie zachód. W końcu doszliśmy i Amerykanie też zapytali: „co wy za jedni?” Polacy. „To dlaczego idziecie w tę stronę?”
Amerykanie podnieśli przed jeńcami szlaban swojej strefy wpływów, a z czasem, już jako wolni ludzie, dotarli do Anglii. W powojskowych obozach Sławiński spędził kilka kolejnych lat. Od chwili wyjścia na powstanie, aż do chwili, gdy zdał maturę i wynajął pokój w Londynie, czyli po raz pierwszy od 5 lat, spał na prześcieradle. Gdy zaczął pracować na kuchennym zmywaku, szybko doszedł do wniosku, że trzeba pójść na studia. W ten sposób został chemikiem, absolwentem University of London, autorem eksperymentów niezbędnych do zyskania tytułu doktora. Studia były możliwe dzięki uczelnianemu stypendium na naukę i podstawowe kwestie życiowe (20 funtów na miesiąc pozwalało opłacić stancję, dojazd i wyżywienie). Pomagała również wakacyjna praca w sadach, organizowana przez unię studencką. 35 lat Andrzej Sławiński wykładał chemię.
Pomoc weteranom z kraju
– Był czas, kiedy taki ktoś jak ja, kto był w czasie wojny tylko czystym szarakiem, żołnierzem, nie znaczył nic. Rządziła generalicja, oficerowie i nawet choć miałem coś do powiedzenia, i nawet tytuły naukowe, w tym środowisku było to bez znaczenia. Powiedziałem więc sobie wtedy, że dołączę się do pracy społecznej, kiedy będę miał szansę, żeby coś zrobić. Stało się to pod koniec lat 80. kiedy poszedłem na wczesną emeryturę i przystałem do pracy na rzecz Funduszu. Wnioski o pomoc powinny dojść do nas nie później, niż we wrześniu, abyśmy zdążyli wszystkie przeanalizować i wysłać pomoc przed Bożym Narodzeniem. Układam listę ludzi i czekamy na wyniki naszej zbiórki – mówi pan Andrzej. Początek tegorocznej kwesty – 1 marca.
Pawel Pelczynski
Pragne skomunikowac sie z Panem Andrzejem Slawinskim gdyz nasze szlaki wojenne byly dokladnie takie same. Dostalem jego numer telefonu przez internet, ale niestety byl nie aktualny.Jezeli Pan bedzie mogl mi w tym pomoc bede bardzo wdzieczny. Pozdrawiam: Pawel Pelczynski, Naples. Floryda