Sytuacja polskich szkół uzupełniających na przestrzeni ostatnich lat bardzo się zmieniła. I nie chodzi tutaj bynajmniej o wzrost ich liczby, autonomię, czy stale rosnące zapotrzebowanie na więcej tego placówek, ale o fakt, że z jednej strony polskie szkoły sobotnie stały się miejscem zainteresowań rodziców, którzy chcą aby uczyły się w nich ich dzieci, a z drugiej strony, duża grupa rodziców, a także osób nie związanych z placówkami poprzez edukację swoich dzieci, stara się jednak w nich być obecnymi ze względu na swoje liczne biznesy i różnorodne, zarobkowe formy działalności.
Niektórzy rodzice – zdaniem pracowników placówek – roszczą sobie do tego prawo, bo przecież, jak argumentują: placówki istnieją dzięki nim, to oni płacą i utrzymują szkoły (średnio 250 funtów rocznie za jedno dziecko, co w przeliczeniu na 34 soboty pomnożone przez ilość godzin, daje kwotę około dwóch funtów za godzinę, podczas której dziecko ma zapewnioną edukację, opiekę i często inne atrakcje ze strony placówki – przyp. red.), więc mogą również z tego czerpać inne korzyści, które przecież w ich opinii, nikomu nie szkodzą i nikogo do niczego nie zmuszają. Ci rodzice jednak zapominają, że szkoła utrzymywana przez nich to nadal instytucja, a jej celem nadrzędnym jest przede wszystkim nauczanie języka ojczystego, historii, geografii, szeroko pojętej polskiej kultury oraz bogatej obyczajowości. Nie można jej mylić z jarmarkiem, targiem, czy też panoramą firm.
– Na początku roku szkolnego zgłosiła się do nas jedna z polskich klinik dentystycznych w Londynie z propozycją współpracy. Ta współpraca miała wyglądać w sposób następujący: klinika zaproponowała nam umieszczenie logo szkoły na ich stronie internetowej w zamian za umieszczenie logo kliniki na stronie naszej placówki. Nie zgodziliśmy się, ponieważ taka forma współpracy w ogóle nas nie interesuje. My nie potrzebujemy reklamy. Nasza placówka funkcjonuje od 60 lat, jest marką wśród szkół polonijnych i ma bogate tradycje. W tym roku mamy ponad 500 uczniów i dzieci na listach oczekujących – wyjaśniała Małgorzata Sędzielewska, prezes Komitetu Rodzicielskiego w placówce na Willesden Green.
Szkoła wszystko przyjmie
Dyrektorzy szkół, prezesi zarządów otrzymują tygodniowo wiele emaili, zapytań, propozycji zaistnienia na rynku szkolnym.
Są to zapytania o reklamy firm na witrynie placówek, prowadzenie warsztatów dla dzieci, zajęć pozalekcyjnych, odwiedzin teatrów, grup tanecznych, sprzedaży podręczników, zapytań o możliwość załatwienia noclegu w Londynie, dziecięcych wymian międzyszkolnych, zapytań o zatrudnienie w szkole przez osoby mieszkające w Polsce, prośby o pomoc dla chorych ludzi, możliwości przeprowadzenia badań naukowych, warsztatów i pokazów dla rodziców czy propozycji dla szkoły uczestnictwa jej uczniów w konkursach, w których niemalże rozgrywane są wyścigi, i które często dotyczą bardzo podobnych tematów. Czy chociażby jedna z ostatnich spraw, kiedy do szkoły przyszedł email od studenta z Polski, z prośbą o zebranie opinii na temat polityki rządu polskiego wobec emigracji.Zdaniem Grażyny Ross – dyrektora Polskiej Szkoły Sobotniej im. Marii Konopnickiej na Willesden Green, często już po przeczytaniu niektórych propozycji wynika z nich, czy dana osoba ma przygotowanie w kierunku pracy dziećmi, czy posiada doświadczenie, czy może wykazać się tak zwanym portfolio, czy jej działanie nie zmierza tylko ku osiągnięciu zysku, ponieważ wiele osób rejestruje swoje firmy, które mają status non for profit, następnie pozyskuje dotacje na swoją działalność z licznych źródeł na rzecz edukacji, krzepienia polskiej kultury i próbuje w ten sposób zaistnieć w szkołach sobotnich. Najczęściej zdaniem Grażyny Ross, polska szkoła niewiele z tego zyskuje i trzeba uważać, aby nie została w żaden sposób wykorzystana do działalności, której nie służy.
– Otrzymujemy mnóstwo emaili, zapytań z ofertami podjęcia współpracy z polską szkołą. Zauważyłam, że taka tendencja utrzymuje się od mniej więcej dwóch lat, kiedy szkoła stała się punktem zainteresowania nie tylko ze względu na edukację dla dziecka. Staram się odpowiadać na wszystkie emaile. Jeżeli zapytania dotyczą zajęć pozalekcyjnych, to pierwszeństwo ma nasza kadra pedagogiczna, ponieważ nauczyciele pracują w szkole woluntarystyczne, zarabiają niewiele, a pieniądze pozyskane z prowadzenia zajęć pozalekcyjnych dla dzieci, są dla nich dodatkowym dochodem. Ponadto, mam zaufanie do nauczycieli, którzy sprawdzili się już jako pracownicy placówki i potrafią pracować z dziećmi – mówiła Małgorzata Sędzielewska.
–
Nauczyciele z innych placówek podkreślają, że osoby chcące podbić rynki szkół uzupełniających, nie zdają sobie sprawy, że taką działalnością przyczyniają się do burzenia dobrego wizerunku placówki i działają na szkodę uczniów, którzy spędzają w szkole zaledwie cztery godziny w tygodniu po to, aby się uczyć i nie ma takiej możliwości, żeby móc zrealizować wszystkie propozycje edukacyjne, które są proponowane przez ludzi z zewnątrz, często mających słabe pojęcie o funkcjonowaniu placówki, skoro proponują kilkugodzinne cykliczne warsztaty, czy dodatkowe sobotnie lekcje dla dzieci. Cień na placówkę rzuca fakt, że to właśnie rodzice próbują realizować w niej swoje biznesy Dzisiejsza rzeczywistość społeczna różni się od tej sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy dostęp do polskości był na wagę złota, bardzo ograniczony. Nauczyciele podkreślają, że żyjemy w dobie internetu, że polskość jest na wyciągnięcie ręki, a wyjazd do kraju to zaledwie dwugodzinny lot i polskie dzieci nie są wyjałowione i pozbawione kontaktu, z polską książką, kulturą i spektaklem w teatrze, a gry na instrumentach dzieci uczą się prywatnie lub w swoich angielskich szkołach.
Prywata w polskiej szkole
Incydent, jaki zdarzył się w jednej ze szkół sobotnich nie jest z pewnością odosobniony i znany pracownikom szkół, którzy jak podkreślają, muszą po prostu zwalczać takie zachowania, nie tyle wśród dzieci, ale wśród ich rodziców. Najczęściej nie zdarzają się one nagminnie, ale ich rozmach i odwaga realizacji potrafi zadziwić dyrekcje placówek. Problem w tej szkole było jednak złożony, bo to ojciec dziecka, zaproponował synowi, aby podczas przerwy rozdał swoim kolegom ulotki reklamujące firmę ojca. Rodzic chłopca od jakiegoś czasu rozdawał „znajomym” w szkole swoje wizytówki, uznając ten fakt, za mało szkodliwy dla szkoły, postrzegając w nim szansę na dotarcie do polskiego klienta i pozyskanie u niego zaufania, bo przecież mimo że ojciec chłopca nie posiadał swojego biura w mieście, to był przecież co tydzień obecny w szkole.
Inne przypadki dotyczą szkolnych uroczystości, ważnych jubileuszy, podczas których – zdaniem rodziców z innej placówki – zamiast chętnych dzieci, uczniów szkoły – wystąpiły osoby bliskie członkom komitetu rodzicielskiego placówki i promowały teatr, którego spektakl w ogóle nie był związany z tematem szkolnego jubileuszu.
– Rodzice nie mają przyzwolenia na roznoszenie własnych ulotek w szkole, realizowania swoich prywatnych przedsięwzięć. Najpierw powinni to skonsultować z zarządem lub dyrekcją placówki. Często zdarza się, że rodzice są przekonani o takim przyzwoleniu, ale są w błędzie. Otrzymujemy też mnóstwo emaili od osób, które są w jakimś sensie uzdolnione i chciałyby podjąć z nami współpracę. Często okazuje się, że nie mają przygotowania i pojęcia o funkcjonowaniu polskiej szkoły, w której zajęcia prowadzone są raz w tygodniu przez cztery godziny. Przychodzą do nas emaile z Polski, w których oferowane są różnego rodzaju podręczniki i pomoce naukowe z gotowym do wypełnienia formularzem. Wypełniam taki formularz, wysyłam zamówienie i na tym współpraca się kończy. Nie otrzymujemy odpowiedzi. Wracamy więc do naszych zaufanych księgarni, z którymi współpraca rozpoczęła się jeszcze na długo przed tą falą podbijania polskich szkół, realizujemy zamówienie i dopiero potem płatność za nie – mówiła Monika Sawicka-Wolna, z-ca dyrektora ds. klas młodszych w szkole im. Marii Konopnickiej.
– Często zgłaszają się do nas ludzie reprezentujący medyczne formy działalności, ale także inne formy, jak np. sytuacja, która wydarzyła się w ostatnim miesiącu, kiedy na terenie szkoły jedna z mam bez naszej zgody rozdawała na terenie placówki ulotki reklamujące jej działalność. Takie postępowanie jest zabronione, a kontrolę nad takimi sytuacjami w naszej szkole sprawuje jedna z mam – Monika Horan, która za każdym razem stara się dotrzeć do takiej osoby i wyjaśnić sytuację.
Jednak z drugiej strony szkoła jest instytucją charytatywną, utrzymuje się tylko ze składek rodziców i musi pozyskiwać dodatkowe fundusze w inny sposób, ponieważ chcielibyśmy jak najwięcej zaproponować dzieciom w ramach zajęć szkolnych i pozaszkolnych. Czasami więc zgadzamy się na takie działanie ze strony rodziców.
Zanim jednak podejmiemy decyzję o współpracy, sprawdzamy wiarygodność firmy, czy można o niej informować na terenie szkoły, czy zawartość ulotki nie jest obraźliwa czy niestosowna. Po pozytywnej weryfikacji, wyrażamy zgodę, ale w zamian oczekujemy pewnej gloryfikacji – w postaci zysku dla szkoły. Możemy nawet logo takiej firmy odpłatnie umieścić na stronie internetowej placówki – powiedziała prezes Komitetu Rodzicielskiego, która zwróciła uwagę na fakt, że z jednej strony szkoła jest zasypywana propozycją różnych ofert, a z drugiej strony, kiedy szkoła potrzebuje pomocy, to odzew jest znikomy, jak np. miało to miejsce w sytuacji, kiedy szkoła poszukiwała stolarzy. – My jako placówka zapewnialiśmy zakup materiałów, potrzebowaliśmy jedynie rąk do pracy. Zgłosiły się dwie osoby i były to takie dyżurne wręcz osoby, które często pracują na rzecz szkoły i zawsze odpowiadają na nasze prośby – mówiła Małgorzata Sędzielewska.
Tekst i fot.: Małgorzata Bugaj-Martynowska