19 września 2014, 11:17 | Autor: Aleksandra Podhorodecka
Zjazd Rodzinny – Koszelówka 2014

Może to nieładnie zaczynać artykuł od pochwał pod adresem własnej rodziny, ale mam nadzieję, że czytelnicy ‘Dziennika’ – z którym związana jestem od blisko 50 lat – mi to wybaczą. Nie chcę przecież narzekać, zazdrościć komuś czy plotkować na temat ich osiągnięć, stanu materialnego czy poźliźgnięć. Po prostu chcę Bogu podziękować za to, że mi dał taką rodzinę; że dzięki Jego opiece i fantastycznej osobowości mojej Matki i mego Ojca jestem częścią ogromnej, zżytej, przyjaźnie do siebie nastawionej wspólnoty, która, szczególnie w dzisiejszych czasach zaniku wartości rodzinnych, jest prawdziwym błogosławieństwem.

Przeżyliśmy razem wiele radosnych, wesołych chwil / Fot. Janusz Zajączkowski
Przeżyliśmy razem wiele radosnych, wesołych chwil / Fot. Janusz Zajączkowski

Co mnie skłoniło do takiego wyznania? Co sprawiło, że mam wobec swoich bliskich tak szczególnie serdeczne uczucia przyjaźni i solidarności? Wróciłam właśnie z Polski gdzie, wokół angielskiego sierpniowego Bank Holiday – od soboty do środy – uczestniczyliśmy z mężem w zjeździe rodziny Giertychów. Zjazd 2014 odbył się w konferencyjnym ośrodku Koszelówka Exploris, niedaleko Gąbina i zgromadził 102 osób najbliższej rodziny oraz 16 zaprzyjaźnionych dalszych krewnych – razem 118 osób. Ośrodek, pięknie położony nad Jeziorem Zdworskim, zajęliśmy w całości – drewniane domki, pokoje w bloku hotelowym, sale konferencyjne, ogromna jadalnia, pokój zabaw dla dzieci, siłownia, taras, boiska do piłki nożnej i siatkówki, kort tenisowy i plaża nad jeziorem ze sprzętem wodnym. Warunki idealne na tego typu rodzinną imprezę, która miała dać szansę młodszemu pokoleniu (a dzieci poniżej 12 lat było koło 30) na bliższe zapoznanie, a starszym i starym na integrację, rozmowy, wspomnienia i wspólne gry i zabawy, rozgrywki sportowe, śpiew i wznawianie dawniej zawartych przyjaźni. Przy tak licznej rodzinie nie sposób jest utrzymywać ze wszystkimi stały i bliski kontakt; po prostu szalone tempo życia i rozrzucenie po całym świecie to uniemożliwiają. Wprawdzie co roku wychodzi nasza rodzinna Jednodniówka (redagowana przez Barbarę O’Driscoll) do której wszyscy członkowie rodziny przesyłają swoje sprawozdania z wydarzeń minionego roku oraz rodzinne fotografie, to jednak taki zjazd na żywo to co innego.

Przygotowanie takiej imprezy wymaga szalonej pracy organizacyjnej: znalezienie ośrodka, który odpowiadałby wymogom całej rodziny, zbieranie zapisów i zadatku, konsultacje z właścicielami ośrodka, ustalanie ceny, podział na pokoje, menu na wszystkie posiłki i sto innych spraw, które trzeba załatwić aby wszystko zapiąć na ostatni guzik. W tym roku organizacją zjazdu podjęły się dwie przedstawicielki średniego pokolenia, obie od lat mieszkające w Polsce i znające realia życia w kraju. I zrobiły to bardzo dobrze, profesjonalnie wprost i to z uśmiechem!

I tak przez cztery dni, od uroczystego otwarcia, błogosławieństwa Teologa Domu Papieskiego, księdza Wojciecha i przecięcia wstęgi przez 80-letnią seniorkę zjazdu w sobotę rano, do łzawych pożegnań w środę rano mieliśmy tak wypełniony program zajęć, że brak nam było czasu na autentyczny odpoczynek! Turniej piłki nożnej – 5-a-side – do którego włączeni byli wszyscy uczestnicy zjazdu – od seniorki Małgorzaty Zajączkowskiej do 4-letniego Leona Giertycha – gromadził wszystkich wokół boiska gdzie odbywały się rozgrywki. Widok starszych emerytów biegających po boisku, w towarzystwie dzieciaków, które pętały się pod nogami, ale których umiejętności kopania piłki przewyższały nasze możliwości, był chyba raczej rzadko spotykanym zjawiskiem! Były również rozgrywki siatkówki, wycieczka na golfa, turniej tenisa. Dobrzy gracze przegrywali, bo często mieli jako partnerów zupełnych nowicjuszy; mecze trwały krótko, kort był śliski, warunki więc nieszczególne, ale wszyscy podchodzili do rozgrywek z humorem i choć każdemu zależało na wygranej nie przejmowano się przegraną! Były też zajęcia sportowe dla młodszych dzieci – skakanki, worki, kartofel na łyżce, sztafeta. A na końcu medale dla wszystkich młodych uczestników.

Okazało się,  że niezależnie od tego, kto gdzie mieszka, znamy te same pieśni harcerskie / Fot. Janusz Zajączkowski
Okazało się, że niezależnie od tego, kto gdzie mieszka, znamy te same pieśni harcerskie / Fot. Janusz Zajączkowski

Poza rozgrywkami sportowymi były zajęcia artystyczne dla dzieci: robienie bransoletek, piłeczek żonglerskich, zwierzątek z filcu i konkurs ‘ready, steady, cook’, z tym, że zamiast gotowania – bo nie było ku temu warunków – było przygotowanie najciekawszego i najsmaczniejszego deseru dla stu uczestników zjazdu!

A przy każdej konkurencji był doping, klaskanie, przyśpiewki i ogólna radość.

Przeżyliśmy razem wiele radosnych, wesołych chwil. Idealne warunki ośrodka pozwalały na swobodną wymianę miejsc przy stołach podczas posiłków; na konsumpcję własnego alkoholu; na przeprowadzanie konkursów, picie kawy między posiłkami; na długie Polaków nocne rozmowy podczas których nie tylko uzupełnialiśmy braki wiedzy o codziennych troskach i osiągnięciach poszczególnych rodzin ale poruszaliśmy również zagadnienia bardziej ogólne: sytuację polityczną i ekonomiczną Polski; niepokoje panujące na Ukrainie, w Iraku czy Palestynie; zagadnienia wychowawcze; tezy filozoficzne. Nie brak nam było tematów do rozmowy czy dyskusji. W ważniejszych momentach nosiliśmy czerwone koszulki zjazdowe, które utrudniały wszystkim rozpoznawania ciotek, bo tak jesteśmy wszystkie do siebie podobne. Niejeden wnuk czy wnuczka z rozpędu zwracali się do ‘nieswojej’ babci z interesem!

Trzeba tu dodać, że przez całe cztery dni towarzyszyła nam rodzina hiszpańska  siostry Teresy, która wspaniale włączyła się we wszystkie nasze imprezy i mimo braku wspólnego języka świetnie sobie z nami radziła.

Choć zajęć, konkursów czy rozgrywek było przez cały czas bardzo dużo chcę jednak opisać kilka specjalnych wydarzeń, które miały na celu zintegrowanie wszystkich pokoleń i przypomnienie obecnym o dawniejszej rodzinnej historii. Pierwszego wieczoru obchodziliśmy 80-te urodziny Małgosi Zajączkowskiej. Dzieci jej – i wnuki – zajęły się organizacją wieczoru. Była dobra muzyka taneczna, smaczne jedzenie i picie. Wszyscy – od najmłodszych do najstarszych – bawili się świetnie i ciężko było zapędzić dzieciaki do łóżek. Tak im się spodobały te późne harce, że kontynuowali je przez kolejne trzy wieczory! A na przyjęciu wymieszały się pokolenia i pierwsze lody zostały przełamane.

Drugi wieczór to nostalgiczna wędrówka w przeszłość. Nasza mama bardzo lubiła film ‘Sound of Music’. Pokazywała go wszystkim przejezdnym gościom; znała każdą scenę, każdą piosenkę, każdą minkę aktorów. Nawiązała nawet kontakt listowny z mieszkającą w Ameryce rodziną Von Trapp i korespondowała z filmową Marią.

Aby uczcić pamięć naszej Matki – którą taki zjazd rodzinny ogromnie by cieszył – trzy wnuczki mieszkające w Warszawie (Małgosi Jagusia, Maćka Ania i nasza Basia) przygotowały skróconą wersję filmu. Mając razem 14 dzieci mogły obstawić wszystkie najważniejsze role filmowe. Słowa piosenek puszczono na ekran i cała rodzina mogła uczestniczyć w śpiewie. Musical był wyjątkowo udany, a duch naszej Matki na pewno towarzyszył nam tego wieczoru.

Wszyscy bawili się świetnie / Fot. Janusz Zajączkowski
Wszyscy bawili się świetnie / Fot. Janusz Zajączkowski
Zaraz po przedstawieniu odbył się seans filmowy. I znowu wycinki ze starych, rodzinnych filmów budziły wspomnienia, roztkliwiały, radowały, smuciły. Wnuki z wielkim zainteresowaniem śledziły dziecinne wybryki swoich rodziców, a starsi, z łezką w oku patrzyli na rodziców i innych krewnych, których już dawno nie ma między nami. Bardzo to był przyjemny wieczór.

Wieczór wspomnień poprzedził konkurs ‘Myślę, że mam talent’, prowadzony przez 14-letnią wnuczkę Macieja. Międzynarodowe jury z Hiszpanii, Anglii i Polski oceniało występy młodych i starych. Były tańce, śpiew, sztuczki magiczne, gimnastyka, nawet recytacja wiersza Tuwima ‘Lokomotywa’ po łacinie przez księdza Wojciecha! Punktem kulminacyjnym konkursu był chyba jednak występ pięciu babć z rodziny Giertychów w brawurowym tańcu can-can!

Innego popołudnia były wyścigi konne ze specjalną walutą zjazdową i loteria fantowa, dochód z której przeznaczony był na potrzeby misyjne sióstr Klawerianek, które były ulubionym i najmocniej wspieranym zgromadzeniem zakonnym naszej Mamy. Był też występ pary sztukmistrzów, szczególnie Juanita (mąż Basi O’Driscoll) którzy ciekawymi sztuczkami zabawiali całą dzieciarnie. I nie tylko!

Dzięki obecności brata Dominikanina, księdza Wojciecha, mieliśmy błogosławieństwo codziennej Mszy św. i piękną niedzielną liturgię ze śpiewem w trzech językach: polskim, angielskim i hiszpańskim.

Trzeciego wieczoru mieliśmy dwa konkursy – wiedzy ogólnej – oraz rozpoznawanie charakteru pism różnych członków rodziny. Ania z Warszawy zgromadziła 47 urywków listów – po jednym, dwóch zdaniach – i trzeba było zgadnąć kto to napisał. Wiele było przy tym śmiechu i domysłów. Dziś przecież nikt listów nie pisze!

Ostatni wieczór zakończyliśmy grillem ze smacznymi polskimi kiełbasami i  kominkiem harcerskim. I okazało się, że niezależnie od tego kto gdzie mieszka i do jakiego pokolenia należy wszyscy śpiewamy te same pieśni harcerskie, wojenne i ludowe. Tradycyjnym ‘Idzie noc’ zakończyliśmy ten nasz ostatni wieczór w Koszelówce.

I nadszedł moment pożegnania. Żal nam było rozstawać się. Tyle przeżyliśmy razem radosnych i sentymentalnych chwil, że chciałoby się je przedłużyć i zachować w pamięci, bo  do następnego zjazdu daleko. A w międzyczasie specjalne podziękowania należą się Jagusi i Basi za tak profesjonalne przygotowanie i przeprowadzenie Zjazdu 2014 rodziny Giertychów.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Aleksandra Podhorodecka

komentarze (0)

_