„Homo sovieticus to człowiek zniewolony, ubezwłasnowolniony, pozbawiony ducha inicjatywy, nie umiejący myśleć krytycznie (…). Homo sovieticus to dziś człowiek, który wszystkiego oczekuje i
domaga się od państwa, który nie chce i nie umie swego losu wziąć we własne ręce” napisał przed laty w artykule „Pamięć i rodowód” Jerzy Turowicz ( „Tygodnik Powszechny 1993 r)
O tym, co zostało nam w spadku po człowieku ukształtowanym w komunizmie, z profesorem Jerzym Eislerem rozmawia Elżbieta Sobolewska
Jest taki straszny i zarazem wspaniały dowcip. Opowiedział go w telewizji, jakieś dziesięć lat temu, Donald Tusk: pani w szkole pyta dzieci o zawód rodziców. Po kolei odpowiadają, wreszcie nauczycielka pyta Jasia: „a co robi twój tatuś?” „Tatuś w seks-klubie tańczy na rurze” odpowiada Jasiu. Koledzy zbledli, nauczycielka również. „Czyś ty zwariował?” pytają. „A co, miałem powiedzieć, że jest posłem?” Bowiem proces wchodzenia w tryby władzy pięknie demoralizuje – mówi „DzP” prof. Eisler.
Wydaje się, że państwo, które zaczęliśmy budować w 1918 roku, rozwijało się lepiej, niż współczesne. Była lepsza wola, lepsze elity? – Po trosze sama odpowiada pani na to pytanie – stwierdza prof. Jerzy Eisler. – Elity mamy obecnie „troszkę” gorsze, niż wtedy. Jeżeli możemy porównać kolejnych prezydentów III RP z prezydentami II RP, to nagle okazuje się, że dopiero czwarty z nich, Lech Kaczyński, był pierwszym, który miał normalne wyższe wykształcenie. A jak to porównać z Gabrielem Narutowiczem, który był światowej sławy budowniczym hydroelektrowni; z Ignacym Mościckim, który był światowej sławy wynalazcą, wybitnym chemikiem; czy nawet z Wojciechowskim, który wykładał w Szkole Głównej Handlowej? Jeśli wyłączyć z tego Wałęsę, czy się go lubi, czy nie, postać kompletnie wyjątkową, to naprawdę powinniśmy się zastanowić, co jest nie tak. Jeżeli by zostać dyrektorem banku trzeba mieć wyższe wykształcenie, znać języki i chętnie widziany jest doktorat, lecz aby być prezydentem Polski wystarczy mieć skończone 35 lat, obywatelstwo polskie i nie być karanym, to chyba jednak przedsiębiorstwo Polska jest ważniejsze, niż najważniejszy bank w Polsce? Przede wszystkim II RP musiała dokonać ogromnego wysiłku prawnego, politycznego scalenia, ale przykładowo, nie było potrzeby tworzenia prywatnych piekarń, bo te już były. Nie istniała gospodarka księżycowa, nakazowo-rozdzielcza, tylko było to biedne państwo kapitalistyczne, coś jak Portugalia w 1974 roku, po Rewolucji goździków. Oczywiście musiała umyć się z systemu dyktatorskiego, stworzyć podstawy państwa demokratycznego, ale ani nie musiała przeprowadzać prywatyzacji, ani ściągać zagranicznego kapitału, ani uczyć elity mechanizmów współczesnej bankowości, bo tacy ludzie byli. II RP funkcjonowała w ramach gospodarki rynkowej, ze wszystkimi właściwymi jej zjawiskami: bezrobociem; nadwyżką siły roboczej i świadomością, że nie wszystko jest dla wszystkich.
Stracone pokolenie: rozczarowani i roszczeniowi
– Tymczasem urodzeni w PRL-u nie mieli i nie mają innego punktu odniesienia, niż PRL – przypomina prof. Eisler. – System komunistyczny, chociaż tego nie głosił, w praktyce miał kształtować ludzi niesamodzielnych, którzy nie są w stanie samodzielnie funkcjonować. Mam niekiedy wrażenie, że część moich rodaków chciałaby być i umyta, i nakarmiona, i ubrana, a jednocześnie, gdyby sparafrazować w kontekście Polski zdanie wypowiedziane przez Johna Fitzgeralda Kennedy’ego: nie pytaj, co Ameryka może zrobić dla ciebie, lecz co ty możesz zrobić dla Ameryki, to oczywiście wywołałoby to ogólną wesołość. Polacy lubią się porównywać do Amerykanów, ale w kluczowej sprawie różnimy się diametralnie: na pytanie, czy potrzebującemu damy rybę, czy wędkę, Polacy chórem odpowiadają: rybę. Oczyszczoną z ości i usmażoną. Postawa roszczeniowa „państwo ma mi dać, a ja sam z siebie, to niekoniecznie” to również spadek po PRL-u, po homo sovieticus – podkreśla Eisler. Czy ta postawa może być również wynikiem głębokiego rozczarowania tym, jakim kosztem i w jaką stronę podąża państwo? Może nie otacza ono swoich obywateli należytą opieką? – To też – stwierdza profesor. – Dzisiaj uważam siebie za liberała, ale był taki czas, że byłem zafascynowany zachodnią socjaldemokracją, coś z tego pozostało mi do dzisiaj. Nigdy nie zbudowałbym takiego zdania: jeśli ktoś nie nadąża i w tej nowej rzeczywistości sobie nie radzi, to jego problem. Liberałowie dokonujący transformacji ustrojowej w Polsce uznali, że wszystko rozwiąże niewidzialna, tajemnicza ręka rynku. No i dzisiaj wiemy, że jest to nieprawda, że w najbardziej liberalnych krajach świata, jeśli chodzi o gospodarkę, są sektory, w które państwo ładuje pieniądze, które się dotuje. Między filozofią „róbta co chceta”, albo „to twoje zmartwienie jeśli nie potrafisz” a prowadzeniem ludzi za rękę, jest pole negocjacji, rozsądnego kompromisu – mówi historyk.
W dyskusjach nad stanem polskiej demokracji, obywatelskiej postawy Polaków i spadku po komunizmie, stale z ulgą wymienia się usprawiedliwiający i stereotypowy argument, iż państwo będzie zdrowe dopiero po trupach pokoleń skażonych tym doświadczeniem i mentalnością. – Powiem coś bardzo szczerze. Kiedy na początku transformacji profesor Zbigniew Brzeziński powiedział, że wychodzenie z komunizmu będzie w Polsce trwało mniej więcej tyle, ile ten system, moje myśli były takie, że starszy pan profesor nie wie, co mówi. Po kilku latach zrozumiałem, że wiedział doskonale – stwierdza Eisler. – Minęła już połowa tego okresu, a my nie rozmawiamy o przeszłości, tylko o dniu dzisiejszym, i z dużym prawdopodobieństwem, że także o jutrzejszym. Jednym z największych grzechów realnego socjalizmu było to, że pozbawił ludzi umiejętności korzystania z wolności, że bardzo często wolność utożsamiamy dzisiaj z warcholstwem. Jeśli mówimy o homo sovieticus, to także w kontekście kompletnego braku zrozumienia dla zasad demokratycznych. Nową Polskę w dużym stopniu budują ludzie o doświadczeniach konspiracyjnych, których cechy są typowe dla funkcjonowania w niedemokratycznym systemie. Siedzi człowiek na człowieku, dusi go za gardło i pyta: chcesz kompromisu, to mrugnij. To nie jest kompromis, to jest dyktat. Filozofia „wszystko, albo nic” jest także dziedzictwem posowieckim. Często mówimy, że w ostatnich kilku latach nastąpiła brutalizacja życia politycznego w Polsce. Tak, to prawda. Ale nie zadajemy sobie pytania o źródła tego procesu. Jeśli Gomułka w 1968 roku mógł w swoim przemówieniu, bezpośrednio transmitowanym przez radio i telewizję, powiedzieć o żyjącym człowieku, pisarzu i poecie Januszu Szpotańskim, że jest „człowiekiem o moralności alfonsa” tkwiącym w zgniliźnie i przechodziło to bez żadnych konsekwencji, trudno dziś sobie wyobrazić aby pozostało bez śladu w ludzkiej mentalności. Jeżeli można było bohaterów nazywać zaplutymi karłami reakcji, a potem o ludziach opozycji antykomunistycznej mówić, że są agentami zachodnich służb specjalnych i realizują polecenia Ronalda Reagana i to nie spotykało się z kontrą, to znaczy, że można powiedzieć wszystko, że nie ma takiego oszczerstwa, czy głupstwa, którego nie można użyć.
Inteligencja
Pomówienia padają łatwo, zarazem jednak, nazywanie w Polsce pewnych procesów i faktów po imieniu, jest mocno niepopularne. Istnieje pewien lęk przed jednoznacznością? – Ogromny. Są rzeczy bezdyskusyjne, zbrodnia to zbrodnia, a nie bolesne wypaczenie. Tymczasem posługujemy się językiem nowomowy. W dzisiejszej, wolnej Polsce, mądrzy i przyzwoici ludzie nazywają „wypadkami” albo „wydarzeniami” strzelanie do ludzi na ulicach Trójmiasta, Elbląga i Szczecina w grudniu 1970 roku. Jeśli się na ulice miasta wyprowadza parędziesiąt tysięcy żołnierzy z bronią palną, używa się czołgów, śmigłowców, wozów bojowych i transporterów, to nazywanie takiego faktu „wypadkiem” lub „wydarzeniem” jest jego minimalizowaniem. Przed laty, w 1990 roku proponowałem określenie „powstanie grudniowe”. Może jest ono za mocne, nadmiernie wyostrza, ale są inne określenia, jak rewolta, zajścia uliczne, zamieszki, strajk uliczny, nawet słowo „rewolucja”, wszystko to jest lepsze, niż kompletne zamazanie tego, co się wydarzyło. Tymczasem takie wypowiedzi standardowo słyszymy w ustach poważnych ludzi. Nieodpowiedzialność za słowo także u tych, którzy powinni każde słowo rozumieć i każdego używać z pełną świadomością, to również dziedzictwo człowieka posowieckiego. Wreszcie zanik dobrych obyczajów. Przed wojną, i mówię to bez żadnej idealizacji, ludzie ubodzy, niewykształceni starali się na miarę swoich możliwości ciągnąć do warstw najzamożniejszych i oświeconych. Przejawiało się to także w języku i manierach. W Polsce można dzisiaj zauważyć zjawisko odwrotne. Zawrotne kariery robią wesela, wypisz-wymaluj, żywcem przeniesione ze wsi. Niesmaczne konkursy, poklepywanie kobiet, zachowania pijacko-ekshibicjonistyczne. Brakuje tylko bójki na sztachety. Tak się bawi inteligencja.