„Jestem filologiem, poetą, tłumaczem. Jak to mówią Anglicy: I put on different hats…”, z prof. Georgem Gomorim rozmawiała Justyna Daniluk
Na ostatnim spotkaniu w bibliotece Polskiej w Londynie mówił pan o polskich poetach, z którymi przyjaźnił się pan i ich odwiedzał w czasie swoich pobytów w Polsce. Czy te przyjaźnie, z jakby nie było komunistycznymi twórcami, nie wpłynęły negatywnie na pańskie relacje z polskim środowiskiem po przyjeździe do Wielkiej Brytanii w 1956 r.?
– Jestem przyzwyczajony do tego, że niektórzy Niezłomni mają z tego powodu do mnie pretensje, ale przecież ja w 1956 roku brałem udział w powstaniu na Węgrzech… i chyba jestem jedynym węgierskim poetą, który napisał wiersz o Katyniu.
Po wyjeździe z kraju odwiedzał pan wielokrotnie Blok Wschodni. Był pan kiedyś proszony o dostarczanie informacji?
– Ależ skąd, nigdy.
Wiem, że polskie środowisko emigracyjne było inwigilowane… Dlatego wszyscy tutaj są tak wrażliwi na tym punkcie.
– Co można było tam szpiegować? Były takie dowcipy, że w Związku Radzieckim, jeżeli ktoś napisał, że Breżniew jest idiotą, a Chruszczow jest prymitywem, to jest szpieg. Nie trzeba być szpiegiem do tego! Nigdy nie wystosowano do mnie takich próśb. Ja nie mam wiele wyobraźni, jeśli chodzi o przewidywanie przyszłości. Co innego z przeszłością, jestem w stanie wyobrazić sobie jak było w XVI czy XVII w. Obcy mi jest zatem strach przed przyszłością. Dlatego też np. nie umiałem sobie wyobrazić, że jadąc do Polski, nie jako obywatel brytyjski, bo obywatelstwo dostałem w 1977 r., a bezpaństwowiec, może mi coś grozić. Polskę w ten sposób odwiedziłem dwukrotnie.
Raz musiałem się zarejestrować w biurze meldunków. Tam była taka pani, „George Gomori – przeczytała – bezpaństwowy. Bezpaństwowy?! Cudownie! Jak panu zazdroszczę! Gdybym to ja była bezpaństwowa!”. Później mówiłem: „To się może stać tylko w Polsce”. Polska była wtedy jedynym krajem, gdzie człowiek tak spontanicznie mógł powiedzieć: „nienawidzę państwa”. Węgrzy są inni – mają więcej instynktu samozachowawczego. Każdy Polak jest anarchista i co drugi Polak, to romantyk.
Wśród Polonii pamięta się długo. Nie wybaczono ani Miłoszowi, ani Szymborskiej, mimo że ich tolerowano – głównie za Noble… W Wielkiej Brytanii tylko nieliczni zbierali tomiki poetów, którzy w młodości romansowali z komunizmem. Koniec kropka.
– Niektórzy ludzie nie potrafią zrozumieć zmian zachodzących w innych. Ludzie się zmieniają. Jeśli wiem o tym, że pan X. był w KC, to nie oceniam jego syna czy córki, bo to mogą być zupełnie inni ludzie. Nie mówiąc już o takich osobach jak Wisława Szymborska… W trakcie mojego ostatniego spotkania autorskiego w POSK-u umyślnie wybrałem jej wiersz „Pogrzeb”, który moim zdaniem jest wierszem przełomowym w jej twórczości. Wynika z niego, że poetka zerwała z komunizmem i zaczęła pisać inaczej…
Widzi pani, polscy komuniści, nawet ci, którzy wrócili ze Związku Radzieckiego, mieli iluzję, że w Polsce będą wstanie zrobić komunizm inaczej. Rosja to dla nich była Azja, barbarzyńcy… Myśleli, że mogą lepiej, ale niestety z tego nic nie wyszło.
Dlaczego rozpoczął pan polonistykę?
– To się zaczęło jeszcze na Węgrzech. Miałem wtedy 17 lat i byłem bardzo romantycznie nastawionym młodym człowiekiem. No i była pewna pani… Pewna Polka… I od tego się zaczęło. To jest jedna rzecz. Drugą jest to, że mam talent do języków, poza własnym językiem – bo jednak chyba najlepiej mówię po węgiersku, po angielsku też nieźle, władam siedmioma innymi… m.in. łaciną, polskim i… indonezyjskim, bo spędziłem rok w Indonezji od 1960 do 1961 r. Będąc w Indonezji tylko tymczasowo przerwałem pisanie dysertacji za stopień B. Litt. – to jest wyższy stopień, niż magisterium, trzeba napisać 150-200 stron, więc jest to doktorat pod inną nazwą. Stopień ten istnieje wyłącznie w Oksfordzie, uzyskałem go w roku 1962.
Wyjechałem, głównie dlatego, że otrzymałem stypendium Paderewskiego, przyznawane dla Polaków, Węgrów i Czechów – w tej kolejności. Tłumaczyłem moją chęć pobytu w Indonezji pragnieniem poznania tamtejszego języka. To jest nowy język, stworzony w latach 20. XX w. z malajskiego, jawajskiego, sumatryjskiego. Jest dość łatwy – łatwo się nauczyć i łatwo zapomnieć! (śmiech).
Języka polskiego zacząłem się uczyć w 1951 roku. Chodziłem wtedy do polskiej czytelni w Instytucie Kulturalnym w Budapeszcie i zaczęto kursy języka polskiego, na który uczęszczałem i po roku mówiłem już znośnie po polsku. Miałem dobre ucho, no i sympatię… I już w 1953 roku otrzymałem od Związku Pisarzy Węgierskich stypendium na trzymiesięczny pobyt w Polsce. W każdym razie w 1953 roku miałem zacząć studia na uniwersytecie w Budapeszcie na filologii węgierskiej, ale dostałem zezwolenie od uniwersytetu, że nie muszę być na zajęciach, ale jak wrócę z Polski, mam normalnie zdawać egzaminy. Z tym nie miałem problemu, to była tylko węgierska literatura, którą doskonale znałem.
Czyli pojechał pan do Polski, jeszcze przed rozpoczęciem studiów polonistycznych…
– Tak. I pierwszym poetą, do którego poszedłem był Gałczyński, którego uważałem wtedy za najlepszego polskiego poetę. W tym czasie wydano na Węgrzech antologię polskiej poezji, tam był cudowny przekład „Żołnierzy z Westerplatte”, który mi się szalenie podobał. I z tą antologią poszedłem do Gałczyńskiego… Zaprzyjaźniliśmy się. Miałem taki pomysł, że z tą węgierską antologią pójdę do wszystkich znanych i żyjących poetów pokażę im ją i zapytam: „jest antologia, może pan jeszcze nie dostał?”. Większość z nich ją miała – wszystko jedno, bo to był jakiś początek konwersacji – przychodzi sympatyczny młody człowiek, cudzoziemiec, to godzili się ze mną rozmawiać…
Jak te spotkania wpłynęły na późniejsze pańskie zainteresowanie polską poezją?
– Najbardziej mnie interesowało w moich badaniach to, dlaczego różni poeci przyjęli socjalizm, albo „nowe towarzystwo” w Polsce, i dlaczego je później porzucili? Trzeba pamiętać, że ci, którzy przeciwstawili się reżimowi – musieli emigrować w latach 50. W Polsce nie można było drukować wierszy, które nie były „po linii”.
Byli i tacy, co zostali i pisali, jak im kazano. Jerzy Andrzejewski napisał o tych poetach, że zostali uwiedzieni przez ideologię.
– Andrzejewski pisywał straszne rzeczy. Napisał pamflet o socrealizmie, który później usiłowałem odnaleźć w bibliotece Związku Pisarzy Polskich. Nie znalazłem. Podobno Andrzejewski sam skradł ten pamflet (śmiech), bo był tak kompromitujący.
Wróćmy do pańskich studiów na polonistyce w Budapeszcie…
– Po powrocie z Polski zacząłem studiować hungarystykę. Na drugim roku mogłem dołączyć drugi tok studiów. Powiedziano nam, że każdy musi wybrać dodatkowy przedmiot, połączyć np. literaturę i historię. Ja jednak zdecydowałem inaczej. Poszedłem do urzędnika od spraw osobowych i powiedziałem: „towarzyszu – bo wtedy tak trzeba było mówić – ja właściwie bardzo lubię historię, ale chciałbym studiować polonistykę.” On mi na to: „Ale my nie mamy polskiego lektora”. „Nie macie? – Powiedziałem – no to trzeba kogoś zaprosić!”. I oni zaprosili! (śmiech). Specjalnie dla mnie! Wydaje mi się, że ten urzędnik musiał myśleć, że ja mam jakieś chody w KC, których nie miałem. Po prostu byłem młody i bezczelny.
I kogo zaprosili?
– Sanskrytologa z Krakowa, który nazywał się Józef Łączak. Był bardzo sympatycznym, bardzo skromnym, malutkim człowiekiem w okularach. Niedawno w Krakowie spotkałem się z jego kolegami z uniwersytetu i studentami – wspominaliśmy go wszyscy bardzo przyjemnie. Spędził na Węgrzech jakieś 10 lat.
Dzięki panu!
– (Śmiech) Tak. Przez dwa lata byłem jego jedynym studentem. I to mnie przygotowało na Oksford i Cambridge. Z panem Józefem byliśmy w bardzo dobrej komitywie. Jego polonistyka, to nie była polonistyka na poziomie Pelca, ale było dobrze. Czasami mówił do mnie „Panie Jerzy, ja mam sprawę do załatwienia, może odwołamy jutro zajęcia?”. Dobrze, zgadzałem się. To działało też w drugą stronę, gdy ja chciałem wyjść do kina np. na dobry, włoski film… Na czwartym roku jednak przyjęto kilku innych studentów.
Kiedy zaczął pan pisać poezję?
– Bardzo młodo. Miałem chyba dziewięć lat. To były dziecięce wiersze. Po raz pierwszy wydrukowałem wiersz mając 19 lat. Moja mama była dziennikarką, a ojczym malarzem, więc w domu była artystyczna atmosfera, ale mama mnie nie popychała w kierunku pisania.
Który z polskich poetów jest panu profesorowi najbliższy?
– Z pewnością Czesław Miłosz i Zbigniew Herbert.
Gałczyński się przewartościował…
– To był młodzieńczy zachwyt. U Gałczyńskiego jest wiele materiału nietrwałego.
Jak pan wyjechał z Węgier? Zielona granica, jakieś dramatyczne przejścia?
– Wtedy po powstaniu, po rewolucji węgierskiej – my na Węgrzech mówimy o tych wydarzeniach, jako o rewolucji – powstanie kojarzy się jako zryw niepodległościowy, rewolucja – jako zrywy zarówno niepodległościowy, jak i demokratyczny. To się wydarzyło na Węgrzech. To była rewolucja. W 1956 r., po wzięciu udziału w powstaniu węgierskim, jako redaktor pisma „Młodzież uniwersytecka”, przyjechałem do Wielkiej Brytanii. Dostaliśmy stypendium z Oksfordu – od razu.
Przyjęto pana zatem z otwartymi ramionami…
– Tak. W 1956 była taka chwila, dla Węgrów wtedy wszystkie drzwi były otwarte. Jeśli ktoś miał 22 lata, jak ja miałem wtedy i chciał kontynuować studia, to mógł to swobodnie robić…
György (George) Gömöri – ur. W 1934 roku w Budapeszcie. W latach 1953-56 studiował hungarystykę i polonistykę na Uniwersytetecie im. Loránda Eötvösa w Budapeszcie. Jako student i redaktor studenckiego pisma „Młodzież uniwersytecka” w 1956 r. wziął udział rewolucji na Węgrzech. Po stłumieniu rewolucji wyemigrował do Wielkiej Brytanii, gdzie w kontynuował studia na Oksfordzie. W 1962 r. uzyskał stopień B. Litt. Przez 32 lata wykładał literaturę węgierską i polską na uniwersytecie w Cambridge, a do dziś nosi tytuł (Emeritus) Fellow of Darwin College, Cambridge. Jest autorem dwunastu tomików poezji, wydanych w języku węgierskim, a także jednego w języku polskim i dwóch w języku angielskim oraz wielu prac krytycznych z literatury polskiej i węgierskiej. Najbardziej bodaj znaną jego pracą jest monografia „Cyprian Norwid” (Twayne Books, 1974), która jest pierwszym, anglojęzycznym opracowaniem dokonań tego polskiego poety. Odznaczony m.in. Krzyżem Oficerskim Republiki Węgierskiej (1995 r.), Krzyżem Komandorskim (2007 r.), a także uhonorowany Medalem Polskiej Komisji Edukacji Narodowej. Jest członkiem Węgierskiego PEN Klubu, Royal Society of Literature w Londynie i Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie. Współpracuje z takimi brytyjskimi tytułami jak: „The Guardian”, „The Independent”, „Literary Review”, „Times Literary Supplement”; amerykańskim dwumiesięcznikiem „World Literature Today” i budapesztańskim anglojęzycznym magazynem „The Hungarian Quarterly”. Jego najnowsza publikacja to esej o Czesławie Miłoszu w tomiku „An Invisible Rope” (red. C.Haven, 2011r.).