Któż z nas nie rozpoczynał swojego pobytu emigracyjnego od mieszkania w wynajętym pokoju: w domu u znajomych – przybyszy z Polski, z polecenia, ogłoszenia, przez agencję, przy rodzinie, wśród obcokrajowców, w cichym, spokojnym polskim domu z ogródkiem i dostępem do internetu, najlepiej w pobliżu stacji metra, szkoły dla dziecka lub polskich delikatesów…?
Dla niektórych to sposób na życie, dla innych konieczność, bo nie mogą sobie pozwolić na oddzielne zamieszkanie, dla jeszcze innych etap przejściowy, bo mają inne plany ze swoim pobytem na Wyspach lub w konsekwencji zamieszkają sami – bez lokatorów, bądź odwrócą się role i być może sami zaczną wynajmować dom, a w nim podnajmować pokoje Polakom – niektórzy nielegalnie oczywiście, w myśl maksymy, że wiele osób tak robi, jak twierdzą Agata i Tomasz – młode małżeństwo z dwuletnią córką Zuzią, którzy od 7 lat mieszkają w zachodnim Londynie.
– Przerabialiśmy już chyba wszystko. Najpierw wspólne mieszkanie z przyjaciółmi, wszyscy na kontrakcie, rachunki płacone po połowie i miało być wspaniale, trochę jak za czasów studenckich w Poznaniu, bo znamy się od wielu lat. Tymczasem rozstanie było burzliwe, a my zostaliśmy śmiertelnymi wrogami, bo nasze kobiety nie potrafiły się dogadać – mówi Tomasz – a nasi partnerzy oprócz wspólnego mieszkania, zafundowali sobie wspólny interes – firmę budowlaną, dodaje Agata.
– Potem zdecydowaliśmy się na wynajm pokoju u obcych ludzi, taka miła dwójka w niepalącym domu (oboje są wrogami palenia tytoniu) z miłą atmosferą i wszystkimi mediami. Miło było tylko w dzień płacenia za pokój, ale gdybyśmy się spóźnili z tym chociaż o dobę, to już przychodziło nam oglądać naburmuszenie gospodarzy i wielogodzinne okupowanie kuchni lub łazienki, z mediami też bywało różnie. Pozostawała nam mikrofalówka i kłótnie o dyżury sprzątań, bo gospodarze tylko je wyznaczali, ale o sprzątaniu i kupowaniu środków czystości zbyt często zapominali. W konsekwencji nawet papier toaletowy wszyscy kupowali osobno i każdy korzystał ze swojego. Kielich się przelał, kiedy przyjechała do mnie w odwiedziny siostra na kilka dni. Termin był uzgodniony z „landlordami”, potem się okazało, że i oni w tym czasie zaprosili swoich gości. Zupełną przesadą było doliczenie nam do miesięcznego rentu – opłaty za pobyt siostry. Wtedy zaczęłam zastanawiać się, czy to ludzie, którzy przyjeżdżają tutaj z Polski już po prostu są tak wychowani, czy coś złego się z nimi dzieje na skutek tej pogoni za kasą i uciechą… – opowiada Agata.
– Wreszcie wynajęliśmy dwa „bedroomy” na piętrze. Miały być tylko dla nas, ale wpadliśmy na pomysł, bo Agata zaszła w ciążę, aby na jakiś czas podnająć jedynkę młodej dziewczynie, najlepiej studentce. Tym razem miał to być strzał w przysłowiową dziesiątkę, ale okazał się totalną klapą, bo okazało się, że to my byliśmy lokatorami w swoim domu. Iwona prowadziła bardzo towarzyskie życie, jak rękawiczki zmieniała narzeczonych – wszystkich oczywiście przyprowadzała do domu, a i nawet imprezkę na dwanaście osób potrafiła zrobić, kiedy wyjechaliśmy na urlop. Oczywiście swoich gości na nocleg ulokowała w naszym łóżku, bo jak twierdziła, przecież nic się nie stało, a my podnajmujemy jej pokój nielegalnie. No i miała rację… – przekonuje Tomasz.
– Kiedy urodziła się nasza córka byliśmy już pewni, że rodzina musi mieszkać na swoim, bez przyszywanych cioć i wujków, jak to ma miejsce w przypadku naszych znajomych, mówią ‚Dziennikowi” rodzice Zuzi.
Razem czy osobno
– „Dwójka dla pary, może być z dzieckiem…, ponieważ w domu też mieszka dziecko”, brzmiało ogłoszenie na witrynie jednego z polskich sklepów. Szukałem pokoju do wynajęcia dla żony i rocznego synka, którzy właśnie mieli przyjechać do mnie z Polski. Nie było łatwo, bo dwójkę, nawet w rozsądnej cenie można znaleźć bez większych problemów, ale kiedy się pyta o możliwość zamieszkania w niej z dzieckiem, to zaczynają się schody i to całkiem wysokie…. Po prostu wynajmujący nie chcą dzieci pod swoim dachem, więc gdzie mają mieszkać rodziny z dziećmi, jeżeli nie stać je na wynajem samodzielnego mieszkania – pyta Arek, mąż Moniki. Poszukiwania trwały około trzech miesięcy, przyniosły jednak pozytywny – wydawać by się mogło – skutek, bo Arkowi udało się wynająć dwuosobowy pokój z dostawką – miejscem do spania dla dziecka.
– Zdecydowaliśmy się, chociaż w domu było ciasno, ale długo szukaliśmy i wszędzie spotykaliśmy się z odmową. W tym domu, oprócz nas mieszkało jeszcze siedem innych osób, było też dziecko – z tym, że 16-letnie, które nie uczęszczało do żadnej szkoły, a także inni lokatorzy – pies i dwa koty – mówi Monika.
– Na początku było nawet dobrze, tylko w pierwszym dniu poinformowano nas, że możemy ten adres podać w banku, miejscu pracy i przychodni, natomiast absolutnie zakazano nam posługiwania się tym adresem, na wypadek starania się przez nas o jakiekolwiek świadczenia socjalne. Przyjęliśmy do wiadomości instrukcje, nie w głowie nam były zasiłki, ale budowanie sobie razem życia na obczyźnie. Czaru nie było, ale za to nadzieja na lepsze jutro, która uleciała w momencie kiedy uznano, że żona zbyt często pierze, gotuje i upiera się by właściciele zwierząt domowych posprzątali po nich i po sobie w przydomowym ogródku, ponieważ oprócz zwierzęcych odchodów roiło się w nim od niedopałków. Ona również chciała korzystać z ogródka, by spędzać tam czas z dzieckiem lub po prostu suszyć bieliznę, której zabroniono nam suszyć w domu, ze względu na wilgoć. Wtedy dowiedzieliśmy się, że ogródek jest dla zwierząt, a nie dla dziecka, które powinno czas spędzać z mamą na spacerach w parku. Ponadto pranie zamiast w ogródku powinniśmy nosić do suszarni, albo prać raz w tygodniu, a tak w ogóle to nie zwierzęta i bałagan po nich stanowią tu problem, na którzy skarżą się inni lokatorzy, lecz nasz synek, który jest za głośny, za ruchliwy i dzięki niemu w domu dodatkowo jest większe zużycie prądu, gazu i wody oraz że to był największy błąd aby podnająć pokój parze z dzieckiem – opowiada Arek.
– Wymówiono nam pokój, ale kazano odmieszkać depozyt. Odmieszkujemy więc i zastanawiamy się co dalej nas czeka – dodaje Monika, która zaznacza, że nie mają się gdzie wyprowadzić, bo tego pokoju jej mąż szukał na długo przed jej przyjazdem z Polski, a na wynajm osobnego mieszkania po prostu ich nie stać.
– Nie mamy nawet na depozyt, a co tu dopiero mówić o wynajęciu mieszkania przez agencję, gdzie dochodzą inne opłaty. Chociaż tak byłoby najlepiej, również na przyszłość, jeżeli myślimy o związaniu swojego życia z tym krajem. Słyszałem, że podobno można uzyskać bezzwrotną pożyczkę z lokalnego counsilu na pokrycie takiego depozytu, ale nie znamy dobrze angielskiego, a kiedy z tym pytaniem zwróciliśmy się do jednej z organizacji polonijnych, to usłyszeliśmy, że „oni benefitów nie załatwiają” i na nic się zdały moje wyjaśnienia, że nie chcę niczego wyłudzić, potrzebuję jedynie chwilowej pomocy, bo legalnie pracuję i pożyczkę mogę przecież spłacić – wyjaśnia Arek.
Pokój w przy kulturalnej rodzinie
– Dwójki szukaliśmy w prasie i na portalach internetowych, ale jak tylko dzwoniliśmy, to zaraz było już nieaktualne, a nam zależało na mieszkaniu na Hanwell, bo tutaj obydwoje mieliśmy pracę. Chcieliśmy oszczędzać na dojazdach i w końcu znaleźliśmy ogłoszenie na witrynie lokalnych polskich delikatesów. Brzmiało sensownie: „Kulturalne małżeństwo z dzieckiem wynajmie pokój dwuosobowy dla spokojnej, kulturalnej i pracującej pary”. Umówiliśmy się na spotkanie, obejrzeliśmy pokój i tak zostaliśmy… wpuszczeni w maliny – mówi Ewa.
– W tym domu, to „kulturalne małżeństwo” podnajmowało jeszcze „jedynkę” Sławkowi – 23-letniemu mężczyźnie, który pracował na dwóch etatach i dom traktował jak noclegownię – nie gotował, rzadko kiedy prał, płacił za branie dyżurów sprzątania za niego i zależało mu tylko, aby w pokoju był dostęp do internetu. My zamieszkaliśmy w tej „dwójce” i już w pierwszym tygodniu poznaliśmy prawdziwe oblicze „kulturalnego małżeństwa” – śmieje się Adam.
– Awantury, wyzwiska, w ogóle nie zwracali uwagi na swoją córkę, a na dodatek popijali sobie wieczorami i lubili się poszarpać. Byli dumni z tego, że żyją z zasiłków i że dom im się w Polsce sam buduje…, sam – za pieniądze brytyjskich podatników.
– Nie dało się tam żyć, bo oprócz atmosfery zaczęły panować kiepskie warunki. Ogrzewanie włączano na dwie godziny rano i dwie wieczorem – często kiedy po prostu nie było nas w domu. W kuchni i łazience zawsze panował bałagan, a w zlewie aż kipiało od brudnych naczyń. Zauważyliśmy, że podczas naszej nieobecności, ktoś bywał w naszym pokoju. Na nic zdała się propozycja wstawienia do niego zamka. Zaczęliśmy interweniować, bo nie wydało się to nam ani normalne, ani godne zaakceptowania – mówi Ewa, która zaznacza, że rozmowy spoczywały na niczym, a w odwecie słyszeli: „że zawsze mogą się wyprowadzić, nawet bez umówionego terminu wypowiedzenia, ale wtedy stracą depozyt”. Zdaniem Ewy i Adama dalsze mieszkanie w tym miejscu jest pozbawione najmniejszego sensu – szkoda tylko dziecka – mówią zgodnie, ale ich zdaniem chyba już ktoś zainteresował się tą sytuacją, bo dziewczynka do szkoły uczęszczała „w kratkę” ale za to jej matka uczęszcza na przymusowy „parenting course”, lekcje dla rodziców, którzy nie radzą sobie z wychowywaniem swojego potomstwa. Ewa przytacza komentarze matki ośmioletniej Ani na temat tego kursu dla rodziców.
– Ona jest zaskoczona, że została na taki kurs posłana i opowiada o nim, jak o kursie doskonalącym ją zawodowo na wypadek przyszłej pracy z dziećmi. Niemalże codzienne wieczory przy kilku piwach nazywa formą relaksu, a awantury z partnerem – kryzysem w związku. Nas nazwała nieudacznikami, bo sami nie potrafimy w jej opinii wynająć domu i podnajmować go na pokoje, tylko „żebrzemy” o łaskę zamieszkania pod cudzym dachem, chociaż nie potrafimy się dostosować do życia w komunie. Cóż, szukamy nowego pokoju, nawet jeżeli musielibyśmy dojeżdżać do pracy godzinę – potwierdzają zgodnie Ewa i Adam.
Tekst i fot.: Małgorzata Bugaj-Martynowska