24 grudnia 2014, 12:32 | Autor: admin
Kto ratuje jedno życie…

 

– Jestem Żydówką, ale szanuję też inne religie. Cieszę się, kiedy mogę podzielić się opłatkiem i złożyć świąteczne życzenia moim chrześcijańskim przyjaciołom – mówi Lili Pohlmann w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

Lili Pohlmann
Lili Pohlmann

 

Czego nie może zabraknąć na pani wigilijnym stole?

– Karpia po żydowsku. To podstawa. Oczywiście, są również inne potrawy – karp smażony, pierogi, czerwony barszcz…

 

Od lat jest pani gościem świątecznych imprez opłatkowych organizowanych przez różne polonijne organizacje.

– To już tradycja. Uczestniczyłam w oficjalnych uroczystościach, przygotowywałam też przedwigilijne spotkania w swoim domu dla moich chrześcijańskich przyjaciół. Była choinka, śpiewaliśmy kolędy, łamaliśmy się opłatkiem. A ponieważ zdarza się, że Boże Narodzenie wypada w podobnym okresie co żydowskie Święto Świateł, czyli Chanuka, łączyliśmy oba te wydarzenia. A symbolem tej jedności była choinka i palące się obok świece.

Chodziłam też na przyjęcia wigilijne, gdzie byłam jedyną starszą siostrą w wierze. Jestem Żydówką, ale szanuję też inne religie. Cieszę się, kiedy mogę podzielić się opłatkiem i złożyć świąteczne życzenia moim chrześcijańskim przyjaciołom. Mój mąż Peter jest anglikaninem i świetnie się rozumiemy. On uczestniczy w moich uroczystościach, ja – w jego. Do dziś w okresie świąt bardzo lubi oglądać polską telewizję, żeby poczuć ducha bożonarodzeniowej atmosfery. Niestety, w Anglii tego brakuje.

 

Boże Narodzenie było celebrowane w pani rodzinnym, przedwojennym domu?

– Nie. Co prawda moi rodzice nie byli ortodoksyjnymi Żydami, ale pozostawali wierni zasadom judaizmu. Natomiast ja, będąc kilkuletnią dziewczynką, doświadczyłam niezwykłej przygody. Mieszkaliśmy wówczas w Krakowie, przy Bramie Floriańskiej. Rano 24 grudnia 1937 r. pracująca u nas w domu służąca Terenia wyszeptała mi do ucha, że w nocy pójdziemy na pasterkę – ale to wielka tajemnica i nikomu nie mogę o tym mówić. Nie miałam pojęcia co to w ogóle jest pasterka, nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałam. Przed północą Terenia ubrała mnie w narciarskie spodnie, do bucików włożyła gazety, żeby było cieplej i wyszłyśmy na ulicę. Śnieg, gwiazdy, księżyc. Szliśmy wśród korowodu ludzi podążających do Kościoła Mariackiego, a odprawiana tam msza święta była dla mnie kolejną nowością. Cała związana z nią obrzędowość, śpiew chóru, wystrojona choinka, szopka… – to wszystko robiło niesamowite wrażenie.

 

Rodzice byli zadowoleni?

– Nic nie wiedzieli o naszym wyjściu, spali w najlepsze. Ale nastrój świąt udzielił mi się jeszcze przed pasterką. Terenia zabrała mnie bowiem do swojej siostry, z której dziećmi przygotowywałam ozdoby na choinkę. Po raz pierwszy usłyszałam wtedy kolędy i nauczyłam się kilku z nich, m.in. „Bóg się rodzi” czy „Cicha noc”, które do dziś chętnie śpiewam.

Rok później sytuacja się powtórzyła – znowu uczestniczyłam w przygotowaniach, których ukoronowaniem była pasterka. Tak mi się to wszystko podobało, że z niecierpliwością czekałam na kolejny raz. Ale następnego razu nie było, bo wybuchła wojna.

 

Pani pochodzi z Krakowa.

– Urodziłam się we Lwowie, w domu mojej babci, ale dwa tygodnie później rodzice zawieźli mnie do Krakowa, gdzie mieszkaliśmy do 31 sierpnia 1939 r. Natomiast Lwów odwiedzaliśmy rokrocznie, na Święto Paschy. Mieliśmy tam dużo przyjaciół, a rodzinny zjazd zawsze był dużym wydarzeniem. Mój ojciec pracował jako kierownik w banku i dużo podróżował w sprawach służbowych często zabierając mnie ze sobą. Miałam piękne dzieciństwo, które przerwała wojna. Co prawda konflikt zbrojny od dawna wisiał w powietrzu, przestrzegano przed Hitlerem, jednak wielu ludzi bagatelizowało sytuację. No bo jak to, Niemcy, taki kulturalny naród, mogliby postępować jak barbarzyńcy?

Na dzień przed wybuchem wojny tatuś wsadził mamę, mnie i o pięć lat młodszego ode mnie braciszka do ostatniego pociągu jadącego do Lwowa. Sam został powołany do wojska – walczył pod Kielcami, a kiedy dotarł do nas miesiąc później był w tak opłakanym stanie, że w pierwszej chwili go nie poznaliśmy. Z jego oddziału przeżyło zaledwie trzech ludzi.

W tym czasie Lwów zajęła Armia Czerwona, a niespełna dwa lata później, 27 czerwca 1941 r., pięć dni po inwazji Niemiec na Związek Sowiecki, do miasta wkroczyli żołnierze Wehrmachtu. I zaczęła się gehenna. 15 sierpnia, w tzw. wielkiej akcji sierpniowej, gestapo aresztowało mojego tatę i braciszka – obaj najprawdopodobniej zginęli w Bełżcu. Natomiast mamy i mnie nie było w domu, co uratowało nam życie. Niedługo potem, razem z dziadkami, trafiliśmy do getta.

 

Dla wielu Żydów była to ostatnia droga.

– Panowały tam fatalne warunki. Brak żywności, choroby, epidemie, okrucieństwo… I regularnie odjeżdżające transporty do obozów zagłady. 18 listopada 1942 r. Niemcy szykowali wielką obławę planując aresztować każdego, kto chciał wejść na teren getta bez specjalnego dokumentu zaświadczającego o pracy dla wojska. Mama, która była zatrudniona w instytucji cywilnej, akurat owej nocy została na mieście, śpiąc u trzech sióstr, Polek, dla których szyła ubrania. Jej powrót do getta skutkowałby aresztowaniem i niechybną śmiercią, dlatego postanowiłam uciec, żeby ją ostrzec. Wdrapałam się na nasyp kolejowy, jednak będąc na jego szczycie zostałam zauważona przez esesmanów. Słysząc strzały i szczekanie psów padłam na ziemię, a leżąc twarzą w śniegu byłam pewna, że to już koniec. Na szczęście wartownicy sądząc, że nie żyję, odeszli. Wówczas sturlałam się w dół, wstałam i poszłam ulicą – wprost przed siebie. Po obu jej stronach były niemieckie koszary, na posterunkach stali żołnierze, jednak, chociaż musieli wiedzieć, że jestem żydowskim dzieckiem, nie otworzyli ognia. Chyba opatrzność nade mną czuwała.

Dochodziła, czwarta, może piąta nad ranem, kiedy dotarłam do remizy tramwajowej i skulona, zmarznięta, schowałam się w kącie. Rano zaczęli schodzić się robotnicy jadący do pracy. Patrzyli, przechodzili dalej, ale nikt mnie nie wydał. W końcu dotarłam do domu, w którym była mama i ostrzegłam ją przed akcją w getcie. Wtedy powstało pytanie – co dalej?

 

Patowa sytuacja…

– Mama pracowała dla niemieckiej instytucji zajmującej się przydziałem mieszkań dla Niemców. Zabrała mnie tam ze sobą, a los chciał, że niedługo potem przyszła Irmgard Wieth, Niemka, dla której mamusia szyła ubrania. Widząc mnie siedzącą w kącie kobieta zapytała: „A co to jest?”. „Moje dziecko” – usłyszała w odpowiedzi. Irmgard Wieth przyglądała mi się chwilę, potem wyszła, ale niebawem znowu wróciła. Wówczas mama poprosiła ją do drugiego pomieszczenia, opowiedziała o ostatnich wydarzenia i zapytała czy na kilka dni, do czasu zakończenia akcji w getcie, nie mogłaby nas ukryć.

„Czy pani wie, co mówi?” – Irmgard Wieth nie kryła oburzenia tą prośbą, na co mama stwierdziła, że owszem, zdaje sobie sprawę z ryzyka, ale to jedyna szansa na ratunek dla jej córki. Po chwili zastanowienia Niemka zgodziła się nas przechować.

 

W piwnicy?

– W swoim mieszkaniu. W zasadzie należało ono do jej przyjaciela, wysokiego rangą oficera SS, którego w międzyczasie skierowano do Holandii, gdzie został komendantem obozu koncentracyjnego. Mieszkanie znajdowało się w dzielnicy SS i policji. Po kilku dniach, zgodnie z umową, mama wróciła do getta. Ale beze mnie.

„Lili dla gestapo jest mi zbyt szkoda” – stwierdziła Irmgard Wieth, zatrzymując mnie przy sobie. Kiedy szła do pracy, a była sekretarką zastępcy burmistrza Lwowa, musiałam zachowywać się bardzo cicho, żeby swoją obecnością nie zwrócić uwagi mieszkającego pod nami głównego dowódcy ukraińskiej policji. W tej sytuacji cały dzień leżałam na kanapie, a że w pokoju było dużo niemieckich książek zaczęłam się uczyć tego języka. Kiedy Irmgard wracała z pracy przygotowywałam posiłki, sprzątałam, zajmowałam się nią. Była elegancką i wykształconą kobietą. Znała angielski i francuski, po kryjomu słuchała radia BBC. Po kilku miesiącach, żeby mi zapewnić towarzystwo, przyjęła pod swój dach żydowskie małżeństwo. A po likwidacji getta dołączyła do nas również moja mama (wcześniej dziadka zastrzelili Niemcy, a babcia popełniła samobójstwo). W mieszkaniu Irmgard Wieth byliśmy do listopada 1943 r., kiedy odwołano ją do Niemiec.

 

Zostałyście na bruku?

– Zajął się nami metropolita lwowski abp Andrzej Szeptycki, który przekazał nas do unickiego klasztoru, gdzie siostrą przełożoną była Olena Witer. Przebywałyśmy tam pod zmienionymi nazwiskami. Abp Szeptycki uratował życie ponad 150 Żydów, w większości dzieci.

W lipcu 1944 r. do Lwowa wkroczyli Sowieci, a rok później wróciłam z mamą do Krakowa, gdzie zaczęłam chodzić do szkoły. Po kilku miesiącach nieoczekiwanie dowiedziałam się, że pojadę do Anglii. To była inicjatywa rabina, dr Solomona Schonfelda, który zorganizował trzy konwoje żydowskich sierot na Wyspy Brytyjskie, chcąc nam w ten sposób zapewnić lepszą przyszłość. Popłynęliśmy statkiem do Londynu, na pokładzie było około 110 dzieci. W brytyjskiej stolicy skończyłam szkołę średnią oraz studia – języki obce i literaturę francuską w Instytucie Francuskim. Potem byłam tłumaczką, a następnie mieszkałam w Nowym Jorku, gdzie pracowałam dla Obserwatora Księstwa Monako przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Po 10 latach pobytu w USA wróciłam do Londynu i właśnie to miasto, poza Krakowem i Lwowem, jest najbliższe memu sercu. Po raz kolejny powitam w nim Nowy Rok.

 

Czego będzie sobie pani życzyć w sylwestrową noc?

– Przede wszystkim zdrowia. Chciałabym, żeby świat się zmienił, a ludzie nie zachowywali się w stosunku do siebie jak wilki. W każdym z nas jest coś pozytywnego, chodzi o to, aby to dobro odnaleźć i wyeksponować. Pragnęłabym też, żeby choć jedna z polskich szkół na Wyspach przyjęła imię Ireny Sendlerowej – niezwykłej kobiety, która w czasie wojny uratowała życie 2,5 tys. dzieci z warszawskiego getta. Poruszałam tę kwestię na różnych spotkaniach, pisałam do prasy, ale, jak dotąd, bez rezultatu. Natomiast po wieczorze poświęconym pamięci pani Ireny, który odbył się w Ambasadzie Polskiej w Londynie, sprawą zainteresowała się dyrektorka prestiżowej, ponad 300-letniej Grammar School for Girls w Watford. Co prawda nazwy placówki zmienić nie mogła, ale w szkole zawisła wielka tablica pamiątkowa poświęcona pani Irenie. W 2009 r. odsłonił ją wraz ze mną śp. prezydent Ryszard Kaczorowski, który przybył na tę uroczystość razem z żoną i córką.

 

Pani przez lata walczyła o uznanie zasług Ireny Sendlerowej.

– Bo była prawdziwym klejnotem w koronie człowieczeństwa – niezwykle skromną, żyjącą w zapomnieniu osobą. Przez całe dziesięciolecia mało kto wiedział o jej działalności i dopiero w ostatnim okresie sytuacja się zmieniła. Ale nawet dotąd nie powstał o niej w Polsce film. Innym bohaterem tamtych czasów był metropolita lwowski, abp Andrzej Szeptycki. Staram się, żeby uhonorowano go tytułem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, niestety, Yad Vashem do dziś, ze względów politycznych, odmawia. Mimo że w założeniu jest to instytucja humanitarna, a jej motto brzmi „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”…

 

 

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_