Po 17 latach spędzonych w mieszkaniu przy placu Dąbrowskiego, Białoszewski przeprowadza się na obrzeża Saskiej Kępy, nazywanej Chamowem. Dziennikowa powieść ukazuje budowanie nowej rzeczywistości w obcym miejscu, oswajanie przestrzeni i ludzi. Początkowo pisana w 1975 roku dwudziestostronicowa część „Chamowa” ukazała się w tomie „Rozkurz”, całość zaś dopiero w roku 2009, odtworzona z magnetofonowych nagrań tekstu. Dla Białoszewskiego codzienność była obszarem nieustannych poszukiwań. Nieprzychylnie odnosił się do wszelkich form sztuki „oficjalnej”, łączył pasję śmiałego eksperymentowania i swoistą prowokację językową, przełamując istniejące już schematy myślowe i literackie przyzwyczajenia, tworząc poniekąd własny język. W znany sobie sposób warszawski pisarz porusza się po cienkiej linii dzielącej literackie konwencje pisania a chęć odtworzenia intymnych wewnętrznych wynurzeń za pomocą dziennikowej konwencji. Słowem: życiopisanie. „Chamowo”, mimo tytułu dość jasno określającego tematykę, nie jest utworem monotematycznym – oprócz mieszkaniowych perturbacji Białoszewski dzieli się filozoficznymi i społeczno-politycznymi spostrzeżeniami, czyniąc ponadto autotematyczne uwagi i przytaczając opinie innych na temat jego twórczości.
Mimo początkowej niechęci do zmiany miejsca zamieszkania, przeprowadzka przyczyniła się do eksplozji twórczej. Białoszewski porównuje się do Robinsona Crusoe na bezludnej wyspie, samotnie oswajając przestrzeń. Fascynuje każdy nowy kąt, niepokoi nieznane. Grupa zaprzyjaźnionych osób staje się minispołeczeństwem, a przedmioty i budynki nazwane są na nowo. Znany z zabawy słowem Białoszewski i tym razem odtwarza rzeczywistość na własny sposób, porównując mikrobus nocny do „omnibusa z Maupassanta” czy Pałac Kultury do świątyni Salomona. „Chamowo” rysuje obraz peerelowskiej Warszawy, gdzie kolejki po mięso i biurokracja są codziennością. I to właśnie fascynuje Białoszewskiego – podsłuchane rozmowy, zwykłe czynności, które są powodem do celebrowania. Książka ta, choć momentami nużąca i pełna marazmu, właśnie w taki sposób najlepiej oddaje dziejącą się rzeczywistość, pełną automatycznych czynności i rutyny. Równocześnie zachęca do spojrzenia na miejską przestrzeń inaczej, dostrzeżenia świętości w tym, co szare, bylejakie, powtarzalne. Po raz kolejny nazywany „poetą rupieci” pisarz próbuje zarazić nas miłością do języka mówionego, który nie jest po prostu językiem potocznym, ale jego poetycką transformacją. Te powieściowo-dziennikowe narracje to pozycja nie tylko dla wielbicieli „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego”, ale wszystkich zakochanych w Warszawie, odmalowanej tutaj z topograficzną dokładnością.